Выбрать главу

– Z domowiną poczekamy… – przyznałam ze zdziwieniem, po tym jak udało mi się połapać w swoich odczuciach. Głowa ciążyła niemiłosiernie, niesamowicie chciało mi się spać, ale nie czułam się chora ani pogryziona, zmarznięta czy pobita.

– Nie odzyskiwałaś przytomności od czasu obiadu. Spojrzałam, to niby ranna nie jesteś ani gorączki nic masz. Strułaś się? – zasugerowała dziewczyna. – Czy żmiję nadepnęłaś w tej klętej krynicy?

– Jak to ranna nie jestem? – obruszyłam się, siadając i wyplątując się z kurtek. – A odgryziona ręka? Myślisz, że to nic?

Podciągnęłam umazany krwią rękaw i ze zdumieniem zagapiłam się na gładką skórę. Ani blizny, ani zadrapania. Tylko rozerwany kołnierz kurtki i koszula świadczyły o minionym zajściu. Na wszelki wypadek obejrzałam również lewą rękę. Nic. Nawet siniec po pętach nie został.

– Leszy wie co – mruknęłam i z westchnieniem opadłam z powrotem na posłanie.

Nieznajoma pokiwała głową współczująco, opaloną gałęzią zbierając węgle bliżej hełmu z wrzącą już wodą.

– No, różnie się może zwidzieć po wyrżnięciu łbem o ziemię. Wyśpij się dobrze, a jutro zobaczymy co i jak.

Wcale nie uważałam, żebym oszalała, chociaż w głowę oberwałam dziś dwa razy. Ale brakowało mi sił, żeby czegokolwiek dowodzić, oczy same się zamykały, a po ich zamknięciu natychmiast pojawiało się poczucie powolnego spływu rzeką na chyboczącej się tratwie.

Dziewczyna rozkruszyła i wrzuciła do kociołka łodygę dzikiej mięty, po czym usiadła po drugiej stronie ogniska, nakryta kawałkiem szarej wełny, topornie podszytym z boku. Takie koce rozdają wojownikom na wyprawy, są cienkie i lekkie, a w razie konieczności można je zwinąć w ciasny i zajmujący niewiele miejsca pakunek, który wygodnie jest przenosić. W czasie postoju chronią śpiącego przed deszczem i wiatrem, lecz prawie nie grzeją. A ona oddała mi kurtkę z ciepłym futrzanym podbiciem.

– Nie zmarzniesz?

– Ta ne – dostałam senną odpowiedź. – Przyzwyczajona jestem. A ty może pić chcesz? Trawka zaraz się zawarzy, to mogę ci do kubka nacedzić…

Ale ja już spałam.

Rozdział jedenasty

Zostałam obudzona przez Smołkę. Akurat śnił mi się ogromny – i z jakiegoś powodu czarny – wilk, przed którym długo uciekałam po gęstych górzystych lasach, ledwie poruszając ciężkimi jak ołów nogami… Koniec końców zwierzak mnie dogonił, skoczył na plecy, powalił i zaczął objadać, zaczynając od głowy. Oczywiście widok czarnego pyska obwąchującego moją twarz nie wzbudził we mnie zachwytu. Moja towarzyszka, przebudzona wrzaskiem, najpierw zaplątała się w kocu, potem wygrzebała z niego z trudem i z powrotem padła na posłanie, tym razem z radosnym śmiechem.

Zaklęłam, odepchnęłam klaczkę i usiadłam, przecierając zaspane oczy. Zawsze radosna Smołka machnęła powitalnie ogonem w kierunku nieznajomej, obwąchała węgle i zanim zdążyłam zareagować, wpakowała pysk do kociołka. Przez noc zaschło mi w gardle i chłodny napar miętowy byłby akurat na miejscu, ale kobyła załatwiła sprawę w kilka łyków, biorąc zawartość naczynia za jakiś specjalny koński kompocik. Głucho czknęła do hełmu, po czym ze zdziwieniem postawiła uszy i cofnęła się, nie spuszczając oczu z podejrzanego naczynia. Bez trudu złapałam ją za uzdę. W jednym ze strzemion wisiał zaczepiony czubkiem wyświechtany męski but. Przez ile wiorst jego właściciel niechlubnie wlókł się za galopującą kobyłą, wiedziała tylko sama Smołka.

– Ot, bisowa koniaka – aprobująco zauważyła dziewczyna. Tylko wiejskie niedojdy na jarmarkach zaglądają koniom w zęby, żeby zrobić wrażenie doświadczonych kupców i obniżyć cenę. Prawdziwemu zawodowcowi wystarczy jedno spojrzenie. I właśnie takim spojrzeniem moja nowa znajoma obrzuciła żylaste nogi, podciągnięty brzuch i widoczną pod lśniącą sierścią muskulaturę. – Twoja?

Skinęłam głową. But nie wyglądał na należący do rozbójnika. Pewnie na bezpańskiej kobyłce chciał przejechać się jakiś chłop. Tak czy siak, do przewieszonych przez siodło sakw się nie dobrał i wszystko było na miejscu, nawet miecz. Pokręciłam but w rękach i już chciałam wyrzucić go w krzaki, gdy rychło w czas usłyszałam nieco przygłuszone brzęczenie. Ze środka wyciągnęłam trzy owinięte szmatką złote monety, które nieco polepszyły mi nastrój.

Gdy ja pieściłam i chwaliłam roztropną kobyłkę, dziewczyna zwinęła koc, przepłukała kociołek i napełniła go wodą z flaszki.

– Masz coś jadalnego? Bo ja tylko chleb ze słoniną, a i to na jeden kęs.

Pogrzebałam w torbie i zdecydowałam, że przyszedł czas na podejrzaną kaszę owsianą, póki nie zrobiła się z niej kasza jednoznacznie robaczywa. Rzuciłam woreczek obok ogniska i wyćwiczonym gestem dotknęłam górki opału, która nijak nie chciała zająć się ogniem od ledwie gorzejących węgli. Wilgotne polana zatrzeszczały z niezadowoleniem i zaczęły pluć skrami, ale zajęły się płomieniem. Moja towarzyszka drgnęła zaskoczona i na wszelki wypadek odsunęła się od ogniska, a przy okazji ode mnie.

– A ty kto jesteś? – przypomniałam sobie nieco poniewczasie.

Przez chwilę milczała, ni to szukając właściwych słów, ni to próbując wygrać nieco czasu na kłamstwo:

– Jak by ci to powiedzieć… Tak przechodziłam obok…

Gdzieś już to słyszałam. Dziewczyna zauważyła mój sceptyczny grymas i szybko się poprawiła:

– Jestem najemną wojowniczką, chciałam ściąć sobie drogę do traktu. Myślałam, że załapię się jako strażniczka do kupieckiej karawany albo do czyjejś ochrony. A przy okazji, na imię mam Orsana.

Po raz pierwszy miałam okazję trochę lepiej przyjrzeć się mojej wybawicielce. Typowa wineczanka: jasnowłosa, o brązowych oczach i czarnych brwiach, wyraźnych rysach twarzy, mojego wzrostu, szczupła, ale mająca dużo mocniejsze kości. Mieszkanki Winessy znane są z wyjątkowo kobiecych kształtów i dosyć żywo wyobraziłam sobie Orsanę za jakieś dwadzieścia lat, jako rumianą babę, której wpół nie obejmiesz, z talerzem pierogów w rękach – o ile oczywiście do tego czasu wyjdzie za mąż, urodzi gromadkę dzieci i zarzuci codzienne treningi. Co prawda spokojne życie raczej jej nie groziło, z tak upartym podbródkiem i wyzywającym, ironicznym spojrzeniem.

– Ja jestem Wolha. A gdzie masz wszystko?

– Co wszystko? – pogubiła się Orsana.

– No, miecz, łuk, garść noży do miotania, kolczugę, nakolanniki, parę kastetów, konia bojowego? Co tam jeszcze powinno być w ekwipunku najemnika?

– A, o to ci chodzi… – Orsana posmutniała. – Niestety… Wyrosłam w biednej chłopskiej rodzinie, matka ledwo co zebrała mi na drogę dwadzieścia sztuk złota, a ojciec oddał swój stary miecz, który złamał się o łeb tamtego rześkiego rozbójnika. Tygodnia go nie miałam, zaraza…

– Czyli jesteś na drodze tak samo nowa jak i ja – podsumowałam.

– Jak i ty? Myślałam, że rozbójnicy zabrali cię z jakiegoś rozgrabionego sioła i zamierzali… – dziewczyna zaczerwieniła się i szeptem dokończyła: – zbezcześcić…

Teraz ja przez chwilę zwlekałam z udzieleniem odpowiedzi, tak jak wcześniej Orsana. Opowiadanie całej prawdy o sobie nie było najlepszym pomysłem. Ale nie miałam też najmniejszej ochoty na oczywiste kłamstwa – zaplączę się w nich, wywołam głupie podejrzenia, a potem ona będzie w moją stronę zezować i zadawać podchwytliwe pytania.

– Jestem magiczką, tydzień temu dostałam dyplom z wolnym przydziałem. Też szukam pracy, ale najlepiej bez walki wręcz i bezczeszczenia.

– Magiczka? – Orsana gwizdnęła z szacunkiem. – A nie kłamiesz? W mieście widziałam magów, same facety, stare pierniki w kołpakach i szatach z gwiazdami. A i wiedźmy niby powinny u siebie w chatkach mieszać zioła ni to kurzymi łapkami, ni to gałęziami po samobójcach i robić wbrew przejeżdżającym ludziom.