Выбрать главу

– Zrobić wbrew to ja zawsze mogę – roześmiałam się. – Dla twojej informacji, w chatkach siedzą tylko oszustki, które przy pomocy tychże kurzych łap mieszają ludziom w głowach. Tak przy okazji, sproszkowane znacznie efektywniejsze, mam gdzieś saszetkę… Możemy dosypać do kaszy, dla smaku.

– Nie no, przeżyję bez tego – Orsana spiesznie odmówiła. – A czy dasz radę zamienić pałkę w miecz?

Mogłam tylko rozłożyć ręce:

– Niestety… Tworzeniem mieczy się nie zajmuję. Zwróć się do kowala.

– Szkoda – westchnęła dziewczyna. – Zostało mi szesnaście kładni, a pilnie potrzebne mi miecz, kolczuga i koń w pełnym rynsztunku. Sam koń kosztuje nie mniej niż pięćdziesiąt, więc wystarczy mi tylko na ogon i kopyta.

– To kup póki co miecz, a nim zapracujesz na całą resztę – zaproponowałam.

– Przez miesiąc? Mało prawdopodobne. – Uderzeniem o kolano złamała grubą gałąź i cisnęła odłamki do ogniska. Gdybym chciała uczynić podobnie, złamałabym sobie nogę.

– Czas cię nagli? – spytałam z przyjazną ciekawością.

– Chciałam załapać się do belorskiego legionu. Za miesiąc jest letni nabór i dowolny wojownik, który wytrzyma próbę, zostanie wcielony w szeregi. Jeżeli, oczywiście, posiada pełny ekwipunek. A tak będę musiała czekać do przyszłego roku.

Z kociołka kipiała gęsta piana w podejrzane ciapki, ale zdecydowałam, że nie będę psuć sobie apetytu jej dokładnym badaniem, i po prostu zdmuchnęłam całość do ogniska, pomagając sobie łyżką. To nic, kasza będzie bardziej jędrna.

– A co za próba?

– A takie tam drobiazgi. Pojedynek na miecze, kopie i kusze – niedbale machnęła ręką dziewczyna, krojąc chleb i słoninę.

– Niczego sobie drobiazgi! – Miałam okazję widzieć kilka takich pojedynków. Po ich zakończeniu z areny po cichu i niezauważalnie wywlekano za nogi nie dość roztropnych kandydatów. – Wydaje mi się, że dodatkowy rok życia wcale ci nie zaszkodzi.

– Wojownik żyje w walce! – Orsana hardo zadarła nos.

– W niej też umiera, i to nader szybko – zgodziłam się. – W każdym razie mam u ciebie dług. Nie opływam co prawda w gotówkę, ale jeśli chcesz, możemy podróżować razem, póki nie uzbieramy na kupno konia dla ciebie.

– Doskonały pomysł! – Orsana uśmiechnęła się, ale natychmiast spoważniała i szybko zapytała: – Na pewno tego chcesz? Ja nie mam nic przeciwko towarzystwu, razem zawsze raźniej, ale przecież ty miałaś jakieś plany?

Plan miałam jeden: zabrać się stąd możliwie szybko i daleko, a w wolnym czasie dobrze przemyśleć zaistniałą sytuację. Do Dogewy nie mam po co jechać, to pewne. Tym bardziej że właśnie tam będą na mnie czekać. Jeżeli jak gdyby nigdy nic wrócę do Starminu, wampiry ostatecznie przekonają się, że to ja zabiłam ich władcę, i zażądają wydania przestępczyni. A naszemu królowi wystarczy tylko dać powód do waśni z nimi, cała ta dolina jest dla niego solą w oku i nie pozwala wyprostować granicy. Poza tym trochę za wcześnie, żeby rozpaczać po Lenie, może teraz wilk sobie pobiega, przewietrzy się i dojdzie do siebie. Jak bardzo bym się o niego martwiła, samodzielne szukanie go nie ma sensu i dużo bardziej celowe będzie przeczekanie i nienatrętne rozpytywanie dookoła o tych rozbójników udających wampiry. Tak duża banda po prostu nie mogła pozostać niezauważona, a na jej rachunku powinny być i jakieś inne przestępstwa.

– Nie, żadnych planów – stwierdziłam zdecydowanie. – Jak trakt, to trakt. A tak przy okazji, gdzie on jest?

Orsana machnęła ręką w kierunku widzianych wczoraj w nocy ogników:

– Jeśli mapa nie kłamie, powinien być tam.

Słońce oślepiało, miałam problemy, by wypatrzyć cokolwiek na horyzoncie czy ocenić odległość na bezkresnej równinie.

– To sprawdzimy – stwierdziłam krótko, mieszając bulgoczącą owsiankę. Orsana ucichła z szacunkiem, ponieważ nadchodził najbardziej odpowiedzialny moment, przed którym kasza jeszcze nie dość się rozgotowała, a po nim – na śmierć przywierała do ścianek.

Ale udało mi się. Parząc sobie języki i dmuchając na pełne łyżki, wyżarłyśmy owsiankę wprost z kociołka, a to, co zostało, dałam Smołce. Zajęta jedzeniem kobyła pozwoliła Orsanie nawet poklepać się po szyi, lecz tak pochmurnie łypnęła na nią znad hełmu, że śpiesznie wcisnęłam się pomiędzy obie damy, dla niepoznaki podnosząc z ziemi wylizany do blasku kociołek. Najemniczka nic nie zauważyła i już przymierzała się do siodła.

– Uniesie dwójkę czy będziemy jechać na zmianę? Jak chcesz, to ty pierwsza.

– To niedaleko, może przejdziemy na piechotę? – zaproponowałam, łamiąc sobie głowę, jak by tu możliwie taktownie wyjaśnić Orsanie, że moja kobyła w zasadzie nie jest kobyłą, a do tego bywa bardzo wybredna, jeśli chodzi o wybór jeźdźców.

Lecz dziewczyna tylko uśmiechnęła się w odpowiedzi:

– Wsiadaj!

Nawet nie zdążyłam wyprostować się w siodle, gdy Orsana już lekko wskoczyła na nie za moimi plecami, ledwo dotykając ręką końskiego grzbietu. Smołka zazdrośnie zerknęła do tyłu, ale zobaczyła wodze w moich rękach, uznała Orsanę za kolejny pakunek i się uspokoiła.

– Jak się zmęczy, to zeskoczę. A ty się o mnie nie martw, ja mogę biec obok, na treningach mnie uczyli. Tyle żeby się złapać strzemienia, a potem nawet i w galop.

Ukradkiem odetchnęłam. Nie widziała galopu Smołki, bo tylko ręka by w strzemieniu została.

Podwójne obciążenie nie miało na kobyłę żadnego wpływu, z niezmienną energią wyrywała się do przodu, co rusz musiałam ją powstrzymywać. A nuż wczorajsi rozbójnicy czekali na nas konno i zmęczona Smolka nie da rady dostatecznie szybko przed nimi nawiać? Nie wątpiłam, że wcześniej czy później i tak zostaną w tyle, ale im mniej bełtów poleci w naszą stronę, zanim to się stanie, tym lepiej dla nas.

Myśli Orsany również podążały w tym kierunku:

– I czego oni się tak ciebie uczepili?

– Zwykli grabieżcy – skłamałam, ciesząc się, że najemniczka siedzi z tyłu i nie widzi wyrazu moich oczu. – Zabrali pieniądze, potem by zbezcześcili i zabili…

– Wiedźmę? Wieszając na drzewie głową do dołu? Coś mi się nie chce wierzyć. Bardziej podobne do przesłuchania czy namawiania do niedobrowolnej współpracy.

– A leszy ich tam wie, dzięki tobie nie miałam okazji porozmawiać z nimi o konkretach – wykręciłam się. – Kto cię trenował? Dobrze walczysz.

Z jakiegoś powodu teraz Orsana chwilę milczała:

– A, to… tata, trochę wujek. Oni przez całe życie służyli w legionie, wojacy z dziada pradziada, w domu rozmowy były tylko o tym, jak i kogo posiekali na tatar.

– Ty też chciałaś?

– A kto mnie tam pytał? Uczyli machania mieczem, ponieważ sami nie umieli nic innego – z pretensją w głosie powiedziała dziewczyna. Wyglądało na to, że pożegnanie z krewnymi wcale nie było aż tak ciepłe, jak mogło się to wydawać.

– Dlaczego nie wysłali cię do winesskiego legionu? No dobrze, ostatnia wojna pomiędzy Belorią i Winessą przypominała raczej głupi dowcip: armie wyszły na pole walki, popatrzyły po sobie, po czym nasza wycofała się bez walki, a wasza ze zdziwienia nawet nie poszła grabić wsi. Ale kto może zaręczyć, że następnym razem nie zetkniecie się z ojcem nos w nos?

– Po pierwsze, po tamtej wojnie mamy z wami pokój podpisany na pięćdziesiąt lat. Po drugie, do winesskiego legionu dziewczyn nie biorą. A tak przy okazji, tata opowiadał, że po wsiach się jednak przeszli, ale bardzo uprzejmie i z pieniędzmi w garści, ponieważ trochę wstyd wracać z wyprawy z pustymi rękoma, trzeba było przynajmniej jakiś upominek, niechby nawet słomianą kukłę w regionalnym stroju przywieźć dla teściowej. Poza tym słoninę macie tanią. Nasi się potem długo dopytywali, czy to była jednak wojna, czy belorska zabawa narodowa: wyzywamy sąsiadów, zbieramy wojsko, efektownie maszerujemy przez połowę kraju, a potem przepraszamy i mówimy, że żartowaliśmy? W ramach wsparcia regionalnego chałupnictwa i sprzedaży zleżałej słoniny?