– Oj, tak, nasz król to prawdziwy specjalista, jeśli idzie o zabawy narodowe – westchnęłam. – Pamiętam chociażby oblężenie Wzgórza Zamkowego. Pewnie przed tą całą „wojną” trenował.
– A co za wzgórze? – zaciekawiła się najemniczka. No i musiałam opowiedzieć Orsanie tę smutną i pouczającą historię. A przy okazji umiliłyśmy sobie drogę.
…Dwa lata temu świętowaliśmy równe sto lat od zajęcia przez wojska królewskie wspomnianej już twierdzy na wzgórzu za miastem. Tak w zasadzie to nikt nie pamiętał, z jakim wrogiem walczył nasz odważny naród i skąd rzeczony wróg się w twierdzy w ogóle wziął, ale najważniejsze było, że wygrali ci, co powinni, czyli my. No więc król postanowił, że uczci tę wspaniałą datę festynem z inscenizacją ataku na ruiny. W całym kraju ogłoszono święto, żądny igrzysk naród radośnie zjechał się do stolicy, a Naum zarządził, by w związku z okazją wypolerować jego paradną zbroję, która z racji nieużywania zdążyła już porządnie zardzewieć, i jakoś przygotować twierdzę, przynajmniej z przodu. Sumienni budowniczy w terminie postawili kamienną ścianę na zębatych resztkach starych murów – co prawda zrobili to dokładnie tak, jak król kazał, czyli przed główną bramą. Sądząc ze wszystkich oznak, powstała forteca obliczona była na bezgranicznie tępego i upartego wroga, który cierpi na nadmiar rycerskiego honoru i polezie na tę jedyną ścianę. Na obrońców twierdzy wyznaczono znajdujących się w niełasce dworaków, których przebrano za zagadkowych wrogów, czyli w czarne skórzane zbroje bez znaków rozpoznawczych. Sam król zażyczył sobie stanąć na czele elitarnego oddziału rycerzy, na wszelki wypadek założywszy na hełm największą i najbardziej błyszczącą koronę, żeby jakiś nadto energiczny obrońca nie spowodował przypadkiem urazów na ciele Jego Delikatności. Dookoła wzgórza rozstawiono kramy ze słodyczami i piwem, dziesiątki minstreli, przekrzykując się nawzajem, rozdzierało ciszę pełnymi uczucia pieśniami – z bliżej nieznanego powodu poświęconymi Naumowi, a nie prawdziwemu zwycięzcy. Wędrowni kuglarze dławili się ogniem, a złodzieje bez większych przeszkód pozbawiali kieszenie gapiów, podziwiających maszerujące w kierunku wzniesienia wojsko, nadmiaru gotówki. „Wrogowie” smętnie obserwowali wojsko ze szczytu ściany, trzymając w pogotowiu długie lagi, drewniane miecze i wiadra z zimną wodą, które miały zastępować wrzącą smołę.
Wydarły się trąby bojowe, król uroczyście zsiadł z konia u podnóża wzniesienia, zasalutował mieczem w kierunku przeciwnika i bardzo malowniczo wskazał tymże mieczem twierdzę.
Rycerze odważnie rzucili się do szturmu.
Niestety, król nie wziął pod uwagę jednego przykrego drobiazgu – jego daleki poprzednik atakował zamek suchym latem, a lato obecne było deszczowe jak rzadko. Skutek: gliniasta ziemia na łysych zboczach wzgórza zmieniła się w śliskie błoto, na którym miałaby trudności nawet koza, a co tu dopiero mówić o setce zakutych w zbroje rycerzy.
Pierwsza dziesiątka dowodzonych przez Nauma entuzjastów zdołała w jakiś sposób oszukać prawa natury i dotrzeć dosyć wysoko, na jakieś czterdzieści łokci, ale obrońcy nie zdążyli nawet chlusnąć w kierunku zuchwalców wodą, bo i bez tego wilgotna ziemia osunęła się pod ich stopami.
Liczne wśród widzów niewiasty zapobiegawczo zakryły uszy swoim nieletnim dzieciom – umazana błotem kupa ludzi zsuwająca się z łomotem wydawała z siebie mnogość niekoniecznie cenzuralnych dźwięków, które zbierały się w słowa, a nawet i we wcale skomplikowane zdania.
Powoli, acz pewnie rzeczona kupa rozpełzła się, wyjawiwszy na samym dole nieco wymiętego króla w pogiętej koronie. Rozeźlony Naum złapał oddech i zarządził powtórny atak, tym razem nie świecąc rycerzom osobistym przykładem, a tylko z natchnieniem komenderując nimi przy użyciu szerokiej tuby.
Rycerze z uporem dążyli do twierdzy na kolanach, podciągali się na wtykanych w ziemie mieczach, a nawet pełzli, korzystając z ostrych czubków żelaznych butów i uwieńczonych kolcami nakolanników. Ale wystarczało, że jeden z nich zaczął się ześlizgiwać, by wszyscy znajdujący się niżej jak dojrzałe winne grono zrywali się z miejsca i z narastającą szybkością pędzili w dół. Niektórzy machnęli na sprawę ręką i spróbowali dobrać się do zamku od strony tylnej, praktycznie zniszczonej ściany, ale odważni obrońcy poczuli się tym faktem wysoce urażeni i odmówili walki z tak niesumiennym przeciwnikiem, po czym z hańbą odesłali go z powrotem. Zresztą niektórzy atakujący kategorycznie odmówili zarówno odejścia, jak i dalszej walki – zmieszali się z wrogiem, rozsiedli pod murami, rozsupłali zawiniątka przygotowane przez troskliwe żony i z chmurnym wyrazem twarzy zabrali się do konsumpcji chleba i świeżych ogórków.
Naród głośno wyrażał swoją radość. Naum zgrzytał zębami. Oblegani zrywali boki ze śmiechu, jednak w końcu ulitowali się i zrzucili wrogom liny. Rycerze, którzy z wielkim trudem pokonali szczyt murów, przeważnie dziękowali swoim wybawcom, po czym z jękiem padali w cień, ściągali hełmy i zachłannie pili z wiader ze „smołą”. Niestety, niektórzy oblegający wykazali się rzadką podstępnością i spróbowali zerwać łopoczącą nad fortecą flagę, co oznaczałoby przejęcie tej pierwszej. Ale obrońcy natychmiast opamiętali się, oburzyli i nie bez pomocy szlachetnych rycerzy zabrali do spychania spryciarzy w dół wzgórza. Ci zaś bez żadnych przeszkód turlali się do samych jego stóp, przy akompaniamencie okrzyków widzów.
Zabawa trwała dobre dwie godziny, aż ostatecznie obolali ze śmiechu wrogowie sami zdjęli tę nieszczęsną flagę. I tak przywrócona została sprawiedliwość historyczna…
A my tymczasem dotarłyśmy do sioła – nieoczekiwanie dużego, od miasta odróżniał je tylko brak kamiennych domów i bruku. Zwało się Kłótniem i znajdowało na witiagskim trakcie, który przecinał Belorię z zachodu na wschód, lekko pod skosem, od Winessy do Jesionowego Grodu. Sam trakt był centralną wiejską drogą. Prawie nieprzerwanym potokiem poruszali się po nim podróżnicy – handlarze, żebracy, gońcy, najemnicy, przyjezdni artyści i oszuści (czasem będący jednym i drugim naraz), minstrele i cala masa innych kochających podróże ludzi. Oczywiście w siole istniała gospoda, a przy niej karczma „Dębowy Pieniek”, pełna ludzi i świeżych informacji.
Orsana rozglądała się na boki z taką ciekawością, jakby po raz pierwszy miała okazję widzieć karczmę od środka. Jej spojrzenie po kolei zatrzymywało się na warkoczach czosnku, chroniących budynek i znajdujących się w nim ludzi przed siłą nieczystą, ogromnych kuflach piwa, zwisających z sufitu lampach, jeszcze niezapalonych, ale już od rana napełnionych olejem, ciężkich i solidnych stołach oraz ławach, zbitych z dębowych bali – żeby nie szło ich połamać ani oderwać od ziemi przy okazji zadymy.
Za kilka sztuk srebra wynajęłyśmy izbę na noc – na stryszku, malutką, lecz zamykaną na klucz, zaniosłyśmy tam bagaże i zamówiłyśmy kolację oraz śniadanie dla siebie i dla kobyłki. Na nas karczmarz spoglądał sennie i obojętnie, ale Smołka go zachwyciła; długo cmokał językiem, podziwiając ją z okna, po czym z miłością zapytał:
– A czym panie każą ją nakarmić? Jęczmieniem, owsem, sianem z łąki? Może bym wysłał chłopaka, żeby skosił trochę koniczyny?