Выбрать главу

– Wszystko jedno, tylko proszę uważać na ręce – westchnęłam.

Smolce akurat bardzo się nie spodobał gapiący się na nią łachmaniarz, bez uprzedzenia odwróciła się do niego tyłem i uderzyła kopytami, wykopując go w sam środek kupy gnoju, co wywołało głośny rechot wszystkich znajdujących się w pobliżu. Karczmarz do reszty rozpłynął się w zachwytach. Okazało się, że przecudna kobyła kopnęła znanego oszusta i złodzieja koni, który dawno już kręcił się po targach, ale nigdy nie został złapany za rękę.

Szybko odprowadziłam Smołkę do stajni, póki karczmarz nie wpadł na pomysł bliższego zapoznania się z cud – konikiem. Wróciłam, naradziłam się z Orsaną i zdecydowałyśmy, że najpierw poszukamy pracy w samym siole, a potem, jeżeli rzeczywiście trafi nam się jakaś poszukująca ochrony karawana, dołączymy do niej. W każdym razie nie miałyśmy zamiaru zatrzymywać się w Kłótniu na dłużej – mnie martwili rozbójnicy, którzy nadal pozostawali zbyt blisko, a Orsana marzyła o odwiedzeniu Witiagu znajdującego się dwa dni drogi od Kłótnia, dużego miasta znanego z ruin elfiego zamku i najlepszych w całej Belorii słodyczy.

Jako że chciałyśmy możliwie szybko obadać sioło, ściągając na siebie przy tej okazji możliwie najmniej uwagi, rozdzieliłyśmy się. Mało prawdopodobne, by ktoś chciał wynająć nas obie naraz, a nawet jeśli, to wieczorem spotkamy się w karczmie i wymienimy nowinami. Ja wyszłam jako pierwsza – Orsana wdała się w żywą dyskusję z solidnych gabarytów chłopiną przy drzwiach, który pokazywał jej swój miecz, podczas gdy ona z mądrym wyrazem twarzy stukała paznokciem po ostrzu. Potem, ku ogólnemu zachwytowi i używając tylko lewej ręki, z gwizdem rozkręciła miecz nad głową, zwinnie przekładając palce na rękojeści, a po chwili takiej zabawy nieoczekiwanie rzuciła nim przez całą karczmę, tak że ostrze do połowy znikło w szczelinie między balami. Krasnolud, który siedział przy stole blisko ściany, popatrzył w górę, zszarzał na twarzy, po czym odłożył nadgryziony chleb i na wszelki wypadek pomacał się po czubku głowy.

Na centralnej ulicy panował hałas, a ludzi było prawie tylu co w stolicy. Na środku niewielkiego placu rozłożył się tabor koczowników, źródło przeważającej części rabanu: piszczały umorusane dzieciaki, smagłe kobiety w pstrokatych, mocno wyciętych z przodu sukniach przenikliwym zaśpiewem namawiały do wróżby, głośno kłócili się mężczyźni, rżały konie i szczekały psy. Dookoła biegały handlarki z drożdżówkami i orzeszkami, na odwróconych koszach siedzieli lokalni mistrzowie wyrobów ludowych z rozłożonymi na ziemi glinianymi gwizdkami i słomianymi babami, statecznym krokiem spacerowali przyjezdni kupcy, wymieniający uwagi ze sobą nawzajem i z miejscowymi.

Obeszłam plac bokiem i skręciłam w uliczkę pomiędzy budynkami. Tu było trochę ciszej, domy stały otoczone sadami i ogrodami, a tu i tam suszyły się na palikach sieci – w okolicach Kłótnia znajdowało się niewielkie jeziorko.

Uczciwie mówiąc, nie wkładałam jakiegoś szczególnego wysiłku w szukanie roboty. Był to jednak niezły pretekst do rozpoczęcia rozmowy. Po otrzymaniu kolejnej odmowy nie śpieszyłam się z odejściem, rzucałam niewinną uwagę na temat wyjątkowo upalnej wiosny. W większości wypadków zapewniało mi to półgodzinną pogawędkę. Tajemniczym tonem informowano mnie, że nie jest to dobry znak, niedługo znowu uderzą mrozy, i to takie mocniejsze od poprzednich, wszystkie pędy pomarzną, pąki się osypią, a sąsiadka Głąbka w nocy zamienia się w siwą kobyłę i w takiej bezwstydnej postaci skacze nad dachami, rzucając w kominy klątw – trawę, co powoduje, że gospodyniom się kasza przypala i zupa kwaśnieje, a co się dzieje z chłopami, to w ogóle wstyd mówić. Sumienne i pełne współczucia potakiwanie sprawiało, że potok informacji i plotek lał się równym strumieniem i zanim nastał wieczór, wiedziałam już wszystko, co było mi potrzebne.

Żadne, nawet najcichsze wieści o bandzie rozbójników tu nie dotarły, jeżeli nie liczyć za rozbójników karczmarza i właścicielki gospody, którzy zapewniali sobie nawzajem klientelę i zdzierali ze trzy razy nad cenę. Podobni do wampirów obcy na gniadych koniach do sioła również nie zawitali. Czułam się zmęczona, głodna i w wyniku całkowicie nieudanych poszukiwań pracy zupełnie straciłam zapał. Koniec końców zwyczajnie usiadłam na poboczu drogi, żeby nieco złapać oddech i uporządkować myśli.

Nie chciało mnie opuścić paskudne, męczące uczucie, że czas działa przeciwko mnie. A co, jeśli Len właśnie teraz ponownie umiera gdzieś w lesie, nadal nie zmieniwszy postaci? Wyglądał paskudnie, a te oczy… Kiedy mieszkałam w Dogewie, tylko w ten sposób odróżniałam wampiry od udomowionych wilków, których w dolinie było pełno. Stop, a jeśli w ogóle nie było tam prawdziwych wilków? Co wtedy mówiła Kryna? „Przekonał się, że oddał mnie w dobre ręce, i odszedł”… A może on też był kiedyś wampirem, a potem zginął i został z nią po śmierci, milczące, oddane zwierzę, wspomnienie, „którym nie można żyć, jakkolwiek dobre by było”?

W takim wypadku nie ma dla mnie nadziei.

Wyglądałam na tak umęczoną i nieszczęśliwą, że jakiś przechodzień o dobrym sercu rzucił na moje kolana miedziaka. Podniosłam spojrzenie i zobaczyłam karczmarza z wypatroszonym gąsiorem pod pachą – pewnie wszyscy pomocnicy byli zajęci i musiał osobiście wybrać się do rzeźnika. Gdy biedak zorientował się w sytuacji, rozpłynął się w przeprosinach, że niby nie poznał.

Tylko machnęłam ręką i zwróciłam datek.

– Stało się coś? – ze współczuciem zapytał karczmarz, chowając monetkę.

– Po prostu jestem zmęczona.

– A szkoda, ja akurat miałem pani pracę zaproponować… – zasmucił się, przekładając gąsiora do drugiej ręki. – Ale to się nie śpieszy, tak, wilkołaka nauczyć moresu…

Takie postawienie sprawy było cokolwiek nietypowe, więc ostrożnie poprosiłam o sprecyzowanie, co dokładnie powinnam zrobić z tymże wilkołakiem.

– A cokolwiek, byleby się uspokoił – z irytacją w głosie rzucił karczmarz. – Do reszty, pies jeden, wstyd stracił. W nocy hasa po wsi i do okien zagląda, ratunku przed nim nie ma. I to dobrze, jak się z własną żoną miłujesz: popatrzy i sobie pójdzie, ale kiedy sąsiadka wpadnie z wizytą, to zaczyna do sumienia wołać, i to tak przenikliwie, jakby z księgi czytał, aż włosy dęba stają. I rzeki ognia przypomina, i mrakobiesy z rozżarzonymi szczypcami, i co one tymi szczypcami robią… Lepiej by było, jakby cholernik kogo zagryzł i się uspokoił na miesiąc, jak każdy normalny potwór. Już nawet dajnowi się skarżyliśmy, a on tylko oczy podnosi ku niebu i je palcem wskazuje: że to niby boska kara zesłana za nasze grzechy! Macie się modlić i częściej ofiary składać. To może lepiej się zrzucić raz jeden i dla pani, niż co noc wysłuchiwać takich litanii, a z rana lecieć do świątyni ze świecą.

– I pan mówi, że tak co noc? – spytałam ze zwątpieniem.

Karczmarz ochłonął i mruknął, że to tylko tak, bo ładnie brzmiało, ale wilkołaka jednak ma już powyżej uszu i niechaj ja sobie z nim robię, co chcę, ale żeby nie psuł odpoczynku porządnym ludziom.

Obiecałam, że się zastanowię, a tymczasem wróciłam na centralną ulicę, kupiłam pasztecik z kapustą oraz posiekanym jajkiem, przegryzłam i nieco się uspokoiłam. Nie ma co tracić nadziei przed czasem, przecież po coś ci rozbójnicy ochraniali ciało Lena – nie spalili go ani nie pochowali. Wilk w klatce im średnio potrzebny, trup takoż. Tak, rozpatrywali również takie możliwości, ale się nie śpieszyli. Czyli jednak mieli w planach jakoś go wskrzesić i wykorzystać, licząc na jakiś tam rear. Ciekawe, co to jest ten rear? Wampiry na pewno wiedzą. Rety, jak mi brakowało Lena – z jego durnym zwyczajem przemilczania rzeczy, o których z jego punktu widzenia nie powinnam wiedzieć, ale udzielania uczciwych odpowiedzi na wprost zadane pytania… Nie raz i nie dwa włosy mi stawały dęba, na przykład kiedy zupełnym przypadkiem dowiedziałam się, że najkrótsza droga pomiędzy stolicą Dogewy i jedną z dużych wsi, z jakiegoś powodu omijana przez miejscowych szerokim łukiem, prowadziła przez opuszczony cmentarz, o którym wieść gminna niosła, że tam straszy… I to po tym, jak chodziłam tą drogą przez calutki miesiąc i nawet siadałam na takich wygodnych wzgórkach, żeby odpocząć! A sam Len, jeżeli mi towarzyszył, niezmiennie stał obok, przekonując, że nie jest zmęczony, i uważnie rozglądał się na boki. „Co to za różnica – tłumaczył się potem – nikt nic broni chodzenia po cmentarzach i jeżeli tobie tak jest wygodniej, to po co miałbym ci psuć nastrój?…”