Выбрать главу

Leszy by to wszystko wziął, wszystko bym oddała za kolejny żarcik Lena albo przynajmniej za możliwość znalezienia się u jego boku na tamtej polanie, nawet gdyby już nie udało mi się jej opuścić…

Nie, stanowczo potrzebowałam innego tematu do rozmyślań. Zdecydowanym gestem wytarłam mokre oczy, wpakowałam do ust resztki pasztecika i udałam się „moresować” wilkołaka.

* * *

Nie zastanawiając się długo, urządziłam zasadzkę obok karczmy, czyli usiadłam na pniu za drewutnią. Z tego miejsca wspaniale widać było całe podwórze, na które wychodziła większość okien. Szczególnie się nie chowałam, ale milczałam i nie ruszałam się, a ciemne ubranie pomagało mi wtopić się w mrok nocy.

Koło północy nagle zawyły wszystkie psy we wsi i z krzaków porzeczki wyskoczył wilkołak – stworzenie podobne do wilka, lecz mające prawie trzy łokcie w kłębie, krótki ogon i solidną rudą brodę, widoczną na tle szarej sierści. Wyraźnie się bał, rozglądał na boki, a gdy wyszłam naprzeciw, uprzejmie się przywitałam i przedstawiłam, informując o celu naszego spotkania, do reszty stracił odwagę. Zaczął w skomplikowanych zdaniach przepraszać za swoje niewłaściwe zachowanie i obiecał mi, że poprawi się oraz przestanie urządzać nocne kazania, tylko „przeciekający dach naprawi, wyzłoci ikony i jeszcze zamówi u malarza, żeby odnowił portrety, bo sam już nie odróżnia świętych od mrakobiesów”, w którym to celu „wziął na duszę grzech, dając wolę przeklętemu opętaniu, które przedtem trzymał na wodzy modlitw i pobożnego życia”, ponieważ „nie pójdzie pastwa po właściwej drodze bez niedrzemiącego stróża i strach ten dobry dla nich jest”.

Z trudem powstrzymałam się od śmiechu, wyciągnęłam miecz i obiecałam, że przekażę połowę honorarium na świątynię.

Pobożny wilkołak pisnął i rzucił się do ucieczki, w biegu wołając: „Zgiń, przepadnij! Ratujcie mnie, dobre ludzie! Co to się takiego dzieje! Za słuszną wiarę od wstrętnej wiedźmy męki śmiertelne znoszę!”.

Głośno potupałam w miejscu i schowałam miecz do pochwy, uznając zadanie za wykonane.

* * *

– Jutro będzie jarmark we wsi – radośnie poinformowała mnie Orsana, gdy już rozebrałam się, na paluszkach podeszłam do dużego wspólnego łóżka i ostrożnie schowałam pod kołdrę, cały czas ze wszystkich sił próbując jej nie obudzić. – Trzeba będzie pójść i popatrzeć, tutejsze ceny powinny być niższe niż w mieście. A ja zarobiłam jednego kładnia, zastąpiłam wykidajłę przy drzwiach. Uszkodził staw i uznał, że sobie dzień poleży.

– I wielu wyrzuciłaś?

– Tylko jednego, bo wziął mnie za dziwkę. A jak tobie poszło?

– Drobiazg. Jeden wilkołak, ale taki prawdziwy. Nie zabiłam go, więc mało prawdopodobne, by ktokolwiek mi zapłacił.

– Znaczy się co?

– Prawdziwe wilkołaki zmieniają postać na własne życzenie i w dowolnej chwili, zachowując rozum i zdolność mowy. A jeżeli umiejętność ta nie jest wrodzona, tylko pojawiła się, powiedzmy, na skutek klątwy albo ugryzienia kudłaka, to zmieniają się w stwory rodem z koszmaru wyłącznie w nocy albo w ciemności i rzucają na wszystko, co się rusza, a potem nic nie pamiętają… Co prawda wśród prawdziwych również zdarzają się żądne krwi potwory, dokładnie tak samo jak wśród ludzi.

– A one są straszne? – z drżeniem w głosie spytała Orsana, trzęsąc się pod ciepłą kołdrą.

– Zwykłe – ziewnęłam – podobne do wilków, kudłate, o okrągłych uszach, nos pokryty sierścią, pysk krótszy niż u wilków, ale za to szerszy. Podstawowa różnica: ślad będzie miał pięć palców. Ale pazury też mają, luz problemu wlezą po ścianie z belek. Zresztą ten to tylko przez okna zaglądał… Ale co tam, leszy z nim, dobranoc!

Już zasypiając, usłyszałam, jak Orsana przekradła się do okna i zamknęła okiennice na haczyk.

Rozdział dwunasty

Desperackie pianie kogutów obudziło nas przed świtem. Orsana otworzyła okiennice na oścież i wbiła senne spojrzenie w szarą poranną mgłę, po czym chmurnie zasugerowała, że za pierwsze pianie kogutów wzięłyśmy ostatnie wycie wilków. Niemniej jednak czas był najwyższy, żeby wstawać. Kupcy zwykle zjeżdżają na plac jarmarczny głęboką nocą, a handel zaczynają w momencie, gdy zyskują możliwość odróżnienia złota od srebra, i jest to najlepsza możliwa chwila do ubicia interesu. Potem na rynku pojawia się tłum, który w pierwszej kolejności wynosi wszystko, co najciekawsze i najtańsze.

Z okna widać było wybieg dla zwierząt, pokryty nawozem i poryty kopytami. Przy ścianie stał krzywy stóg zeszłorocznej słomy do wyściełania żłobów. Zamknięty w kurniku kogut wydarł się jeszcze raz i przez tylne drzwi wyszła ziewająca gospodyni z wiadrem jęczmienia w ręku. Wysypawszy ziarno do długiego koryta, otworzyła ptaszarnie. Podwórko wypełniło się gdakaniem, kwakaniem, gęgotem, a w chlewach niecierpliwie zakwiczały głodne świnie. Obudzeni goście zaczęli powoli ściągać do jadłodajni, ku smakowitym aromatom rozpełzającym się od paleniska. Słyszałam, jak wymieniają powitania i tupoczą na schodach.

Ja i Orsana uznałyśmy, że nie będziemy marnować czasu na śniadanie. Szybko się ubrałyśmy i po kolei zeskoczyłyśmy z okna na stóg, stoczyłyśmy się po jego szeleszczącym boku, po czym otrzepałyśmy sobie nawzajem plecy i ruszyłyśmy na plac handlowy.

* * *

Niestety, targ nie spełnił naszych oczekiwań. Zgadza się – wyłożono na nim całą masę mieczy, łuków, sztyletów, kolczug oraz innych narzędzi ataku i obrony, ale, niestety, zaliczały się one do gatunku topornie skleconych tanioch, od biedy nadających się do treningu, jednak prawie bezużytecznych w walce. Po wielu poszukiwaniach najemniczce udało się wygrzebać w stercie chłamu wcale niezły krasnoludzki miecz, który nawet nosił znak mistrza. Kupiec zażądał za niego piętnastu kładni, czyli prawie całości posiadanych przez Orsanę pieniędzy. Zasmucona dziewczyna pokręciła się dookoła kramu, zważyła miecz w ręku, wypróbowała w akcji, rozrąbując usłużnie podstawione polanko. Co tu dużo gadać – rzeczywiście był niezły, pewnie wart swojej ceny. Nawet ja widziałam różnicę pomiędzy zwykłym paskiem zaostrzonego żelaza i tą matową, acz groźną klingą, zrobioną z dwóch różnych gatunków stali, w której pręty zostały najpierw splecione ze sobą, a dopiero potem wykute.

– Niech panna się nie zastanawia – przekonywał kupiec pochmurną najemniczkę. – Towar pierwsza klasa, innego nie mamy. Z takim to panna wytrwa przeciw całej bandzie rozbójników. E, co ja gadam, nawet starą Gerdę panna wyprawi na tamten świat.

– Ze niby kogo? – zaciekawiłam się.

– Smoczycę – chętnie wyjaśnił kupiec.

– A to wy tutaj macie smoki?

– No, mamy, co mamy nie mieć? O tam, daleko w górach, mieszkał stary smok, ale coś ja go dawno nic widziałem, ni to odleciał, ni to zdechł ze starości, kto go tam wie. A tu, trochę bliżej, o, tamoj, pod tamtą górą, jest jaskinia smoczycy. Też niemłoda, jakieś trzydzieści lat będzie, kiedy jej ostatni wylęg się rozleciał po świecie. Mawiają, że ona w tej swojej jaskini ma niezmierzone skarby: złoto, kamienie szlachetne. No i, się rozumie, szkieletów też niezłą kolekcję. Na świecie przecież masa durniów, którzy uznają smoczą głowę za wspaniałe trofeum. Gdyby chciała, mogłaby się tylko nimi jednymi żywić, wtedy może przestałaby kraść bydło. Zresztą te trzy czy cztery owce na miesiąc miejscowi jej wybaczają. Mówi się, że z czyjego stada owcę stara Gerda zje, temu niedługo córka za mąż wyjdzie. No to jak, panno, bierze panna miecz? Czy, he – he, mam pannie owcę zaproponować na oczarowanie smoczycy?