Выбрать главу

– Biorę! – Orsana zarumieniła się jak burak i złapała za sakiewkę.

– Nie, nie bierze – zaprzeczyłam spokojnie, zabierając wojowniczce miecz i ostrożnie wkładając go z powrotem w stojak. – Idziemy.

– Ej, co ty? Dokąd?! – obruszyła się dziewczyna, próbując ponownie chwycić za rękojeść, ale złapałam ją za ramiona i odwróciłam tyłem do kramu.

– Dziękujemy, szanowny panie, bardzo nam pan pomógł.

Kupiec z niezrozumieniem patrzył za nami.

– Wolho, o co ci chodzi?

– Mam zamiar oczarować starą smoczycę.

– Odbiło ci?!

– Przeciwnie.

* * *

„Górą” kupiec na wyrost nazwał pokryte lasami wzgórze, a „jaskinią” – porzuconą kopalnię granitu, do której prowadziło długie, wąskie przejście, kiedyś podparte balami. Smoczyca nie przejmowała się zawałami, przeciskając się do jaskini, tułowiem przewracała drewniane podpory i ich odłamki leżały teraz na ziemi wewnątrz tunelu, który niknął w mroku.

Na otwartym kawałku terenu przed wejściem wyrastała górka kości. Na udekorowanie „przedpokoju” Gerda nie żałowała sił ani czasu – wiele warta była chociażby wesoła kompozycja z trzech szkieletów siedzących dookoła dopalonego ogniska, nad którym wisiał kociołek.

– Wolho, a jesteś pewna, że ona w ogóle będzie chciała z nami gadać? – Orsana niepewnie zerknęła do czarnej dziury. – Pachnie szczurami…

– No, jak nie będzie, to nie będzie. A co tracimy? – Dołączyłam do najemniczki. – Oj, tak, zapach mocno taki sobie. Hej – ho!

– …Ej!! O!!! – usłużnie powtórzyło echo.

– Jest kto w domu?

– …Omu… Omu…

– Daj, ja spróbuję. – Orsana zrobiła krok do przodu. – Hej, smoku! Wyłaź! Będziemy się bić na śmierć i życie!

– Cie! Cie!!! – skomentowało echo. W głębi przejścia coś syknęło, ryknęło, a potem zapaliło się i poleciało w naszym kierunku. Ze zgodnym wrzaskiem rzuciłyśmy się na bok, przykrywając głowy rękoma, a nad nami z hukiem zatrzepotał język smoczego ognia. Wystarczyło go tylko na moment, ale i tak zaczęłam dosyć wyraźnie czuć gorąco na plecach. Potem język znikł, jak gdyby został wchłonięty z powrotem, a w powietrzu pojawił się ostry zapach spalenizny. Ostrożnie otworzyłam oczy. Kamień, za który tak szczęśliwie padłyśmy, nadtopił się i poczerniał.

– No, kto tam się znowu drze?! – przeciągle zaryczał solidnie wzmocniony przez echo głos. Z mroku wychynęła głowa na długiej szyi, potem pierś, przednie łapy, skrzydła…

– Jaka piękna! – wyrwało się Orsanie. Połechtana smoczyca wygięła szyję, dając nam możliwość podziwiania wąskiego, kształtnego łba, szerokiego złotego grzebienia oraz błyszczących łusek koloru antracytu, po których tu i ówdzie przeskakiwały zielonkawe iskierki.

– Dzień dobry! – powiedziałam uprzejmie, podnosząc głowę zza kamienia. – Przepraszam, czy mogłaby nam pani poświęcić trochę czasu?

– A możecie wrócić później? – nieoczekiwanie cienkim, zrzędliwym i skrzekliwym starczym głosem poprosiła smoczyca. – Może ja najpierw polecę i zjem śniadanie, a wy tu sobie poczekacie? Bo to trochę niewygodnie walczyć o pustym żołądku…

– Ale my tylko chciałyśmy porozmawiać…

– No to po co było się drzeć? „Wyłaź! Śmierć i życie!”? – oburzyła się smoczyca. – Myślałam, że tu naprawdę pojawili się jacyś rycerze i chcą tej, jak jej tam… sta… scy… scacysfakcji! Ta, już ja im wierzę!… Pewnie, że im scacysfakcja potrzebna! Śnią i tylko moje skarby widzą, cholerni drakłusownicy!

– Ale ja tylko tak żartowałam… – przyznała się czerwona Orsana. – Myślałyśmy, że pani śpi i nie słyszy.

– Ano, zgadza się, spałam – z godnością potwierdziła smoczyca. – A ponieważ bój na śmierć i życie się jednak nie odbędzie, to tym bardziej możecie poczekać, aż zjem śniadanie!

Z tymi słowami niedbale przekroczyła nasze ciała, rozprostowała czarno – złote skrzydła, ciężko skoczyła i wzbiła się w powietrze, podnosząc gęstą chmurę kurzu.

Gdy już skończyłyśmy kaszleć, przez dłuższą chwilę nie mogłyśmy znaleźć słów.

– Stara kłoda! – Orsana z oburzeniem splunęła, podniosła się i wyciągnęła do mnie rękę. – Myślisz, że naprawdę sobie poleciała?

– Pewnie tak, ale mało prawdopodobne, że daleko czy na długo. Ma nadzieję, że my się tu ucieszymy i uderzymy do jaskini po złoto i brylanty – zasugerowałam sarkastycznie.

– A nie uderzymy? – zdziwiła się dziewczyna, z bo* jaźnią, acz pożądliwie zaglądając do tunelu. Z zewnątrz nic nie było widać, jednak Orsana nie ośmieliła się wejść do środka. A nawet jakby, to i tak bym ją powstrzymała.

– Chyba zwariowałaś. Zapamiętała nasz zapach, a lata szybciej niż gołąb pocztowy, nie zdążymy wiorsty przejść! A nawet jeśli…

Lewark (smok, który kiedyś mieszkał w Górach Elgarskich, a potem przeniósł się na szkolne podwórko, możliwie daleko od nadmiernie energicznych drakłusowników) opowiadał, że w czasach jego gorącej młodości pewnemu magowi mimo wszystko udało się niepostrzeżenie ukraść z jaskini złote berło z rubinowym zwieńczeniem, artefakt powodzenia i szczęścia. Smok z prawdziwym zachwytem wyliczył zaklęcia, których użył sprytny złodziejaszek, po czym pokazał mi będące przedmiotem całej afery berło, zauważalnie nadtopione. Magowi wystarczyło szczęścia równo na dwa tygodnie.

Orsana z rozczarowaniem odwróciła się od jaskini.

– No to w takim razie wyjaśnij mi, po co przyciągnęłaś mnie do tego śmierdzącego legowiska.

– Szukać pracy. Przecież jesteśmy najemniczkami, nie? – Puściłam do niej oczko.

– Pracuwać? Dla smoka?! – ze zdenerwowania Orsana przeszła na swój rodzimy język.

– A co w tym takiego? Smoki przynajmniej zawsze dotrzymują słowa.

– Wolho, ale ceż przecie smok! Weliczezna, wognedyszna, newrazlima góra! Szo my możemy ej zaproponowały? W sensie zaoferować? – najemniczka w końcu załapała, dlaczego patrzę na nią kompletnie nierozumiejącymi oczyma.

– Za nic nie uwierzę, że tak wielki smok nie ma przynajmniej jednego drobnego problemu.

* * *

Dokładnie jak się spodziewałam, Gerda wróciła dosyć szybko i zastała nas przy palącym się ognisku. Szczęśliwie zdążyłyśmy już rozprawić się z zakupionymi na jarmarku racuchami i zapić je wodą zagotowaną z ziołami (kociołek pożyczyłyśmy od szkieletów, a strumyk przyuważyłyśmy po drodze do jaskini) – las znowu zaścielony został kurzem, który aż zgrzytał w zębach. Smoczyca rzuciła w naszą stronę spojrzenie z ukosa, sceptycznie prychnęła, złożyła skrzydła i wlazła do tunelu. Kolczasty koniuszek ogona pozostał na zewnątrz i z rozdrażnieniem stukał po ziemi. Słychać było, jak stara kłoda grzebie po jaskini, mrucząc pod nosem coś w rodzaju: „…Impertynentki… i sobie tak po prostu siedzą… żadnego spokoju… i pułapki nieruszone… szkoda, szkoda…”.