– Wydaje mi się, że go przestraszyłyśmy – skomentowała Orsana, gdy już złapała oddech.
– Zdążyłaś się mu przyjrzeć?
– W ogóle go nie widziałam!
– No to czego się darłaś?!
– Tobie uwierzyłam!
– A ja tobie!
Spojrzałyśmy po sobie. Niezrozumienie szybko zmieniło się w irytację.
– Może ci się tylko wydawało? – zasugerowała Orsana.
– Sądząc z tego wrzasku, który słyszałyśmy, wydawało się nie tylko mnie.
– Jak myślisz, kto to mógł być? Smoki biorą jeńców?
– Nawet jeśli biorą, to mała szansa, żeby trzymały je w swojej największej świątyni, skarbcu. Proponuję powrót i dokładniejsze przyjrzenie się tej istocie. – Logicznie wywnioskowałam, że panika w głosie wroga świadczy o naszej przewadze.
Orsana skinęła ze zgodą, podnosząc z ziemi jakiś cięższy kawałek żelastwa. Przywabiłam palcem jeden z pulsarów, który posłusznie wślizgnął się do szczeliny.
Czubek złotej góry ginął w mroku, ale i podnóże mogło dowolnego grabieżcę doprowadzić do ekstazy. Najemniczka przeciągle gwizdnęła, a ja z pewną satysfakcją zanotowałam, że mimo iż nasz Lewark nie miał aż tak pokaźnego zasobu kruszcu, to jeśli chodzi o ilość kamieni szlachetnych, biżuterii i artefaktów, wygrywał co najmniej o korpus.
– Nie wiem, czy to szczur, czy nie, ale śmierdzi tu nimi dosyć wyraźnie. – Orsana pochyliła się po brudny kawałek skóry, który okazał się workiem. – Wygląda na to, że ktoś znalazł inną drogę do skarbonki starej kłody.
Zrobiłam kilka gestów i pokręciłam głową:
– Nikogo tu nie ma. Już nie.
– Ale jakoś się stąd wydostał – rozsądnie skonkludowała Orsana. – Przecież nie przeszedł przez ścianę!
– A to też jest możliwość. – Sprawdziłam skarbiec jeszcze raz, tym razem w poszukiwaniu śladów zaklęć.
Nic. Nieco rozzuchwalona najemniczka już obchodziła złotą górę, przyglądając się dnu jaskini i ścianom, raz na jakiś czas pochylając się i ostukując kostkami palców co bardziej podejrzane fragmenty. Skarb prawie sięgał sklepienia. Orsana dwa razy okrążyła górę złota, mruknęła w zamyśleniu, przykucnęła i drapnęła paznokciem po złoconym brzegu tarczy.
– Wydaje mi się, że wcześniej leżała obok wejścia. Podeszłam bliżej i przyjrzałam się dokładniej.
– Zgadza się. A teraz stoi przy ścianie, jakby… Spojrzałyśmy po sobie.
– Drzwi!
Natychmiast zapomniałam o obawach przed smokiem, złapałam za brzeg tarczy i pociągnęłam ją do siebie. Ku mojemu zdumieniu ta nie poddała się od razu. Musiałam zaprzeć się nogami i pociągnąć z całej siły. Z tamtej strony coś brzęknęło, opór gwałtownie osłabł i nagle klapnęłam na tyłek z tarczą w ręku. Orsana spojrzała na nią i znowu gwizdnęła przeciągle. Odwróciła oporne żelastwo tyłem, pozwalając i mnie zobaczyć postrzępiony sznur z włosia przywiązany do uchwytu.
W ścianie przy ziemi czerniała półokrągła dziura. Jeżeli została ona wygryziona przez szczura z umiejętnością skręcania lin, to był on wielkości wypasionego bobra.
– Nie utkniemy tu? – Orsana z wątpliwością zerknęła w kierunku tajnego włazu. Może udałoby jej się tam wcisnąć, ale na przeszkodzie stał wbity w ścianę hak, na którym bujał się kawałek sznura.
– Zaraz coś wymyślimy. – Dmuchnęłam na palec wskazujący, po czym powiodłam nim po brzegu dziury. Za palcem ciągnął się ledwo widoczny srebrzysty ślad. Gdy tylko zamknęłam narysowane koło, krawędzie włazu rozmyły się, a ściana dookoła niego zmętniała, jak gdyby była zrobiona z dymu. – Zapraszam! Albo nie, ja idę pierwsza, bo może tam dalej znowu będę musiała czarować.
Jednak nie musiałam. Przejście było proste i krótkie, po niecałych pięciu łokciach trafiłam na jakąś mokrą i chropowatą przeszkodę, złamałam ją, zanim poczułam, i znalazłam się na wolności, w krzakach za jaskinią. „Drzwiczkami” od drugiej strony okazał się omszały kawałek kory, przystawiony do przejścia i dla pewności podparty kamieniem. Szeptem zawołałam Orsanę i rozejrzałam się dookoła, mrużąc oczy w świetle dnia. No, trudno coś zarzucić, bardzo udane miejsce na robienie podkopu – od strony głównego wejścia złodziejaszka zasłaniały pędy malin, wysokie i gęste, ale pozwalające obserwować właścicielkę leża i dopasować wizyty z workiem pod jej nieobecność. Sądząc z wrzasku i śpiesznej ucieczki, złodziej nawet nie przypuszczał, że Gerda będzie miała jakichś gości.
– Chyba nie po raz pierwszy się zapuścił do smoczego skarbca – zauważyłam, ostrożnie drapiąc paznokciem wygładzone do połysku brzegi dziury, które wróciły do poprzedniej formy natychmiast po tym, jak Orsana wylazła na zewnątrz. – Kamień wypolerowany aż miło, a kopania tu niedużo, szczególnie jeżeli się podejdzie do sprawy z wałdaczym albo krasnoludzkim kilofem, ten ostatni to nawet w granit wchodzi jak w masło.
– Pst! – przerwała mi dziewczyna, przyciskając palec do warg. W odróżnieniu ode mnie najemniczka najpierw zwróciła uwagę na las, nie zagłębiając się w inspekcję włazu.
– Co? – odszepnęłam.
– Patrz! Oj, nie tam, pod krzak!
Przyjrzałam się i zauważyłam szarą, przygarbioną postać, która prześlizgnęła się pomiędzy powaloną brzozą i wysokim, szczerbatym pniem.
Orsana spojrzała na mnie i wyraziście poklepała dłonią powietrze tuż przy samej ziemi, po czym pokazała na siebie i palcem zakreśliła w powietrzu luk. Skinęłam ze zrozumieniem, więc najemniczka bezgłośnie ruszyła na przeciwnika od tyłu. Listki za nią nawet nie drgnęły.
Po dotarciu na miejsce Orsana celowo głośno zatupała i złamała z trzaskiem suche gałęzie, pogwizdując coś nieskomplikowanego.
Zadziałało. Ciągle oglądając się do tylu i nasłuchując, złodziejaszek cofał się w moim kierunku, widocznie mając nadzieję, że schowa się w tajnym włazie.
Pozwoliłam mu podejść trochę bliżej i wyprostowałam się na pełną wysokość. Krasnolud! W płaszczu ze szczurzych skórek, których fetor zabijał wszystkie leśne zapachy. Moja obecność zaskoczyła go na tyle, że nie od razu wpadł na pomysł, żeby rzucić się na bok, i najemniczka w parę susów pokonała dzielącą nas odległość, odcinając złodziejaszkowi drogę ucieczki.
A ten miał aż z nadmiarem tupetu – w mgnieniu oka ocenił sytuację, po czym odwrócił się, żeby widzieć nas obie, rozczapierzył ręce z zaciśniętymi w nich rąbkami płaszcza, zyskując pewne podobieństwo do wyświechtanego nietoperza, po czym wydarł się głośno i z oburzeniem:
– Niegodne ludziki! Jak śmieliście przebiec mi drogę? Czy wy wiecie, kto ja jestem?!
Niski nawet jak na krasnoluda, ledwie dorastał mi do pasa. Wytrzeszczył oczy, wypchnął pierś do przodu, po czym nosowo kontynuował:
– Drżyjcie! Jestem wielki krasnoludzki wojownik i szaman, zabójca smoków i czarodziej, wielki i groźny Tor – e – Ti! Na tych, co ściągną na siebie mój sprawiedliwy gniew, spadnie najkoszmarniejsza i najpotworniejsza ze śmierci, i nawet po niej nie odnajdą spokoju, gdyż władza moja rozciąga się też na świat duchów! Ratujcie się, póki nie jest za późno! Uuu!
Po czym zaczął skakać w miejscu niczym postrzelony zając, wystawił do przodu ręce z rozczapierzonymi palcami i zaszczekał rzadkimi żółtymi zębami, co miało widocznie oznaczać przygotowanie do naszego koszmarnego i męczącego zgładzenia. Długa broda trzęsła się w rytm skoków jak kawał łyka.
– Hm, wydaje mi się, że nie ma sensu ryzykować walki z. tym straszliwym szamanem. – Nieznacznie mrugnęłam do Orsany, przybierając wielce strwożony wyraz twarzy.
– Ano, też mi się tak wydaje – najemniczka dołączyła do komedii. – I tak nie uda nam się go pokonać!