Zebrane przy skarbcu jak panny na wydaniu przy kramie z sukienkami, zachwyconymi jękami witałyśmy każdy nowy przedmiot wyciągnięty przez smoczycę. Jakie tam były kolczugi! Koronkowe, cieniutkie, nieważkie jak pajęczynka, z łatwością zmieściłyby się w torbie podróżnej, ale potrafiły skutecznie wytrzymać smocze zęby i pazury, co Gerda na miejscu zademonstrowała. A miecze! Długie i wąskie elfie, z kunsztownym grawerunkiem od rękojeści do samego końca klingi, jarzące się błękitnym płomieniem w promieniach słońca; szerokie i krótkie krasnoludzkie, doskonale wyważone i idealnie zaostrzone, choć jednak dość ciężkie; trollowe, topornie wykonane, lecz osypane kamieniami szlachetnymi jak trawa rosą. Wszelakie sztylety, noże, jatagany – proste, krzywe, zazębione, podwójne, zatrute i zaczarowane, mieszczące się w pięści, z wysuwającym się ostrzem, sterczące za pasem, chowane za cholewkami czy wiszące w pochwach. Była nawet jakaś lanca – srebrzysta końcówka z kawałkiem drzewca, które nie wytrzymało spotkania ze smoczymi łuskami.
Gerda odsunęła sporą część zbroi na bok, stwierdzając, że bardzo się tego wstydzi, lecz nie potrafi zmusić się do rozstania z „tymi arcydziełami sztuki kowalskiej”. Ale i wśród pozostałych można było dostać oczopląsu.
Po dłuższych wahaniach, naradach i przymiarkach Orsana zdecydowała się na srebrzystą kolczugę sięgającą trochę poniżej pasa, bez ozdób i zbędnych blaszek, za to lekką i wyjątkowo wytrzymałą. Miecz wybrała sama – elfi, średnich rozmiarów, również nierzucający się w oczy, ale wzbudzający szacunek. Pas ze skóry bazyliszka z przymocowanymi do niego pochwami, oczywiście nie pustymi, na cienkiej talii dopełniał wyglądu najemniczki.
– Ślicznotka! – skomentowałyśmy jednym głosem ja i smoczyca.
– Z taką to nie wstyd iść się bić na śmierć i życie! – dodała Gerda.
Czerwona jak burak i szczęśliwa Orsana okręcała się wokół własnej osi, próbując ocenić wspaniałość ekwipunku bez użycia lustra.
– A ty? – Smoczyca zbliżyła pysk do mojej twarzy i zobaczyłam, jak powoli rozszerzają się pionowe źrenice w miodowych oczach. – Nie chcesz mnie o nic poprosić?
– Poprosić? Nie. – Lewark dostatecznie dużo opowiedział mi o smoczych zwyczajach, a w szczególności o pytaniach, które wymagały bardzo konkretnych odpowiedzi. Gerda delikatnie sprecyzowała:
– A w takim razie co chciałabyś otrzymać w prezencie?
– Przysługę – odparłam bez namysłu. Smoczyca prychnęła, jednocześnie z niezadowoleniem i satysfakcją.
– Wiesz, o co prosić. Ktoś nauczył?
– Pewien stary znajomy.
– Widzę, że masz szczęście do znajomych. – Gerda znacząco puściła do mnie oczko, krzywiąc w uśmiechu kąciki łuskowatych warg. – Albo i pecha, zależy, z której strony spojrzeć…
– O co pani chodzi?
Ale smoczyca już odwróciła się tyłem, zadowolona, że w końcu udało jej się wywołać we mnie jakąś żywszą reakcję. Zaklęłam w myślach, wiedząc doskonale, że jeżeli smok nie odpowiedział na pytanie za pierwszym razem, to nie ma sensu powtarzać.
Gerda zaczęła chować broń z powrotem do skarbca, sarkastycznie komentując okoliczności, przy których w jej łapy trafił ten czy inny przedmiot. I bez tego spora kolekcja cały czas powiększała się dzięki „nieznającym strachu rycerzom bez wady i skazy”, w przypadku których za jedyną realnie istniejącą, aczkolwiek ogromną wadę można było uznać brak strachu w obliczu jednoznacznej przewagi wroga.
Pożegnanie było bardzo ciepłe. My obiecałyśmy, że będziemy wpadać w odwiedziny, smoczyca – że do nas przyleci, po czym machałyśmy do siebie nawzajem, aż znikłyśmy sobie z oczu.
– A co to za przysługa, którą Gerda ci obiecała? – przypomniała sobie Orsana, w chwili gdy zbliżałyśmy się już do wsi.
– Pomoże mi, jeżeli zaistnieje taka życiowa konieczność.
– A jak ona się dowie, czy taka konieczność zaszła, czy nie?
– Dowie się. – Uśmiechnęłam się. – A przynajmniej bardzo chciałabym na to liczyć…
Rozdział trzynasty
Senny półmrok stajni znudził się Smołce szybko, więc nie zastanawiając się zbytnio, wykopała drzwi boksu i poszła paść się siołem. Po krótkiej chwili szczypania zakurzonej trawy na poboczu, gałęzi drzew i puchowej pierzyny, wywieszonej na płocie do suszenia (to, co początkowo wzięłyśmy za krążący po okolicy puch z topoli, okazało się puchem z gęsi), w krzakach za wsią kobyła natrafiła na zdechłego psa i z apetytem nim zagryzła, po czym wytarzała się w resztkach, od kopyt po grzywę przesiąkając odorem nieświeżego trupa.
Na mój widok radośnie ruszyła na spotkanie i bardzo się zdziwiła, gdy odskoczyłam od niej, sypiąc przekleństwami i równocześnie zaciskając nos. Nie zaryzykowałam powrotu z nią do wsi – kto wie co jeszcze zdążyła nabroić, a przesądni chłopi naprawdę mogliby obrzucić nas kamieniami. Obeszłam psotnicę od nawietrznej, złapałam za uzdę i na wyciągniętej ręce powlokłam do widniejącego niedaleko jeziora. W tym czasie Orsana udała się do gospody po nasze rzeczy.
Do jeziora Smołka podeszła bardzo sceptycznie i mimo twardego, równego dna kategorycznie odmówiła włażenia do wody dalej niż po brzuch, prawdopodobnie pamiętając podstępne oczka na mokradłach. Raz i drugi plusnęłam na nią wodą, na co kobyła obraziła się wprost śmiertelnie – zaczęła parskać, po czym otrząsnęła się, wybrała dogodny moment i pchnęła mnie pyskiem w plecy, zwalając z nóg. Zanurzyłam się z głową, co niespecjalnie mnie zmartwiło – woda była wyjątkowo czysta, chociaż wiosennie chłodna i trzeźwiąca.
W czasie gdy my wygłupiałyśmy się pluskaniem na siebie i gonitwami po płyciźnie, wróciła chichocząca Orsana i opowiedziała, że karczmarz próbował złapać uciekającą Smolkę, a teraz siedzi na dachu i tuli się do komina, podczas gdy wynajęty stolarz pilnie robi nową drabinę, bo stara sięga tylko do rynny, a biedaczysko odmawia złażenia po śliskich dachówkach. I ma na temat mojej kobyłki wcale nie tak dobre zdanie jak przedtem.
Skorzystałyśmy z okazji i wyprałyśmy ubrania, które rozwiesiłyśmy do wyschnięcia na krzakach, i w oczekiwaniu na powyższe przez chwilę opalałyśmy się na brzegu. Do wieczora było jeszcze daleko, ale słoneczko już zaczynało spoglądać w dół, tak że ponowne spieczenie się mi nie groziło.
W pobliżu jakiś wymięty dziadek ciągnął sieci – wychodziło mu to nie najlepiej z tej racji, że bardziej interesował się dwiema na wpół nagimi pannami niżeli połowem jako takim. Ja leżałam na plecach, z oczami zasłoniętymi ręką, Orsana nadal nie mogła uwierzyć w swoje szczęście i siedząc, podziwiała miecz. Wijący się po klindze grawerunek lśnił w słońcu jak wężowa łuska.
– Jak myślisz, jest zaczarowany?
– Bardzo możliwe, ale nie jestem w stanie dokładnie określić w jaki sposób. Elfy nie nakładają zaklęć na gotową klingę, a wplatają je na etapie kucia. Zwykle są to zaklęcia wytrzymałości, samoostrzenia i skuteczności przeciwko nieumarłym.
– To by było miłe. – Najemniczka schowała nowy nabytek do pochwy i poszła sprawdzić ubrania. – Chyba wyschły.
Ku wyraźnemu rozczarowaniu dziadka odziałyśmy się. Wyglądało na to, że udało mu się utopić sieć, co zarejestrował wyjątkowo poniewczasie i teraz desperacko grzebał w wodzie kijem.
– No to pozostał tylko koń. – Orsana wlazła na Smołkę za moimi plecami. Czarna kobyłka tylko westchnęła i udała, że pod podwójnym ciężarem zaraz padnie, gdzie stoi. – W najgorszym razie sprzedam pas z nożami, nie ma ich w obowiązkowym ekwipunku.
– Hm, chyba jednak trochę szkoda. – Rzuciłam krótkie spojrzenie na zdobione rubinami rękojeści. – Z koniem można poczekać, jeśli przez dwa tygodnie nie trafi nam się jakaś okazja do zarobku, to sprzedasz noże i kupisz wierzchowca przed samym turniejem.