– Hej, hej, spokój! – Ledwie zdążyłam uciec spod oszalałego zwierzęcia. – Orsana, łap go!
Koń zaczął skakać po polanie jak zając, na którego czyhają równocześnie dwa wilki. Odzyskany wzrok bardziej przeszkadzał mu, niż pomagał – tak bardzo odzwyczaił się od ufania oczom, że wpadał na pnie i potykał się o korzenie.
Drzewa otaczały naszą polankę ze wszystkich stron, oba końce ścieżki przegrodzone były przez nasze wyciągnięte ręce, więc zdenerwowany rumak jednak nie dał rady uciec i wreszcie Orsana chwyciła wodze, po czym złapała pod wędzidłem. Koń zezował w jej kierunku dzikimi czarnymi oczyma, chrypiał i cofał się, ryjąc ziemię kopytami. Najemniczka gruchała do niego jak do małego dziecka: „O, jaki śliczny, wspaniały i na pewno najmądrzejszy ze wszystkich, tu masz, spróbuj, jaki pyszny chlebek”…
Chlebka konik spróbował, i to z głębi serca – z nadmiaru miłości Orsana podsunęła mu przed pysk cały pozostały nam kawałek, prawie pół bochenka. Częstowany głupi nie był, szybciutko, póki nowa właścicielka się nie opamiętała, skorzystał z jej szczodrości.
– Nie rozumiem – stwierdziła Orsana, gdy chleb się skończył, a jej zachwyt nieco opadł. – Jego poprzedni właściciel mógł sam zapłacić magowi kilka kładni za uzdrowienie i znacznie korzystniej sprzedać konia. Dlaczego tego nie zrobił?
– Ponieważ, szanowna panno legionistko – uśmiechnęłam się z wyższością, głaszcząc wierzchowca po długiej grzywie – specjaliści mojej klasy nie szlajają się po traktach i nie leczą zwierząt. Do twojej wiadomości, ja jestem zawodowym magiem praktykiem, i to mającym dyplom z wyróżnieniem. My zwykle na takie zabawki się nie rozdrabniamy.
Smołka, która do tego momentu z obawą obserwowała nas z daleka, podeszła i zazdrośnie władowała się pomiędzy mnie i rumaka. Musiałam również jej poświęcić chwilę uwagi.
– Ojojoj… – przedrzeźniła mnie Orsana ze słabo skrywanym zachwytem. – Też mi się znalazła specjalistka w zniszczonych butach.
– Wiesz no, potrafię załatać dziury i nawet przykryć buty iluzją nowych, ale przecież one w każdej chwili mogą… Dziwne – stwierdziłam nieoczekiwanie, przerywając poprzednie zdanie i w skupieniu wsłuchując się w siebie – moja rezerwa już wróciła do normy.
– Że co?
– Każdy mag ma do dyspozycji pewną rezerwę, ilość energii, mocy, którą może wydać na raz. A potem musi albo szukać jej zewnętrznego źródła, albo czekać od paru godzin do dwóch – trzech dni. I im więcej tej energii wydał, tym wolniej jej przybywa – wyjaśniłam pokrótce.
– No dobrze. – Orsana wzruszyła ramionami. – Czyli im prędzej, tym lepiej, nie?
– Zgadza się, ale przecież nie tak szybko!
– A to dlaczego?
Ponieważ to jest po prostu niemożliwe! – pomyślałam, ale tylko machnęłam ręką, że nie ma sprawy.
Najemniczka zostawiła kwestię niezrozumiałej rezerwy w spokoju, jej myśli zajęte były czym innym. Rumak nadal parskał i tańczył, a ona nie mogła się doczekać, żeby wypróbować go w akcji. Nie czekając, aż wyjdziemy na równą drogę, już na skraju lasu wskoczyła na koński grzbiet i rozkazująco cmoknęła.
Szczęśliwie, koń okazał się mądrzejszy niż siedząca na nim dziewczyna – nie ruszył z kopyta, a ostrożnie poszedł po wysokiej trawie, starannie, jak na defiladzie, podnosząc nogi. Widać było, że został doskonale wyćwiczony do wyścigów – nawet najgłupszy jeździec nie potrafiłby zepsuć mu startu bezsensownym przyśpieszaniem i spowalnianiem w najmniej odpowiednich momentach. Zresztą Orsanie wystarczyła myśl, że siedzi na własnym koniu, więc nie miała najmniejszej ochoty go poganiać.
– Ale wyplata! – zachwyciła się i natychmiast zdecydowała: – Nazwę go Wiankiem.
Na drodze Wianek przyzwyczaił się i ruszył sprężystym inochodem w tempie galopu. Dogoniłyśmy i wyprzedziłyśmy wóz z chłopem, który ze zdziwienia aż stanął na koźle. Zimnokrwisty uznał, że zaraz dostanie batem, więc dobrowolnie przyśpieszył kroku, biedny woźnica nie dał rady utrzymać równowagi i upadł na plecy, zadzierając nogi nad burtą wozu.
Orsana cała aż lśniła ze szczęścia, a ja robiłam się coraz bardziej i bardziej pochmurna, niczym wieczorne niebo nad górami. Dopiero na popasie, przy wesoło trzaskającym ognisku, zebrałam się, by wypowiedzieć na głos przyczynę nieoczekiwanej zmiany nastroju.
– No i już – westchnęłam. – Teraz masz pełny ekwipunek. Miecz zdobyłyśmy, konia kupiłyśmy. Możesz jechać i startować do tego swojego legionu.
Orsana na wszelki wypadek przywiązała Wianka do drzewa, a rozsiodłana Smołka jak pies ułożyła się obok ogniska, z łbem opartym o wyciągnięte przednie nogi i z podciągniętymi tylnymi.
– Czyli nie pojedziesz ze mną do Witiagu? – ostrożnie spytała mnie towarzyszka.
Powoli pokręciłam głową:
– Chyba tu jestem bardziej potrzebna.
– Chyba? Pojawiły się jakieś problemy?
– Ależ one wcale nie znikły – westchnęłam ponownie. – Tylko że cokolwiek bym wymyśliła, to nie mam pojęcia, co z nimi robić. Przystałam na twoją propozycję, żeby się przynajmniej czymś zająć i do reszty nie zwariować. A teraz kłopoty znowu wysunęły się na pierwszy plan, więc nie mogę z czystym sumieniem pojechać do Witiagu, żeby podziwiać zamek. Pracę da się znaleźć i w tej okolicy, a nuż coś mi się wyklaruje.
Najemniczka spoważniała, przysunęła się bliżej i położyła mi rękę na ramieniu, uważnie patrząc w oczy.
– Wolho, gadaj.
– Obawiam się, że moja opowieść ci się nie spodoba.
– Nie wątpię! Właśnie dlatego problemy są problemami, że psują ludziom humor.
– Ale ty sobie nawet nie wyobrażasz, jak bardzo twój się zepsuje. – Uśmiechnęłam się ze smutkiem.
Kiedy po Szkole rozeszła się plotka o mojej przyjaźni z wampirami, z dwóch tuzinów przyjaciół zostało mi tylko czworo. I to wśród wykształconych magów, po roku wykładów, z ras rozumnych, ludzi jakoby wolnych od uprzedzeń! Więc czego mogłabym się spodziewać po najemniczce ze zwykłej chłopskiej rodziny?
– Nie ufasz mi? – obraziła się Orsana.
– Ufam i chcę, żebyśmy rozstały się w przyjaźni.
– To jakież ze druzi – do reszty rozzłościła się najemniczka, mieszając belorskie słowa z winesskimi. – Akszo wony z toboju tilki w radości zastajutsi? Na koj wtedy wony potrzebne? Dawaj?!
No to opowiedziałam. Po prostu żeby się wygadać, a dalej się zobaczy.
Byłam pewna, że tej nocy Orsana nie zaśnie, a o świcie przypomni sobie, że ma do załatwienia jakieś pilne sprawy gdzieś daleko stąd. Albo niewiele lepiej – uzna mnie za wariatkę. W najgorszym razie natomiast nie pożegna się w ogóle, a biedny Wianek nie wytrzyma dzikiej gonitwy przez nocny las i padnie po półsetce wiorst.
Najemniczka wysłuchała mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, nie przerywając ani nie uciekając spojrzeniem, po czym w zamyśleniu pogładziła się po brodzie i jak gdyby nigdy nic stwierdziła:
– Mhm, nieźle się wpakowałaś. No to co robimy? Zapatrzyłam się na nią, nie dowierzając własnym uszom.
– Mówisz, że po śmierci twój przyjaciel zmienił się w wilka, ale nie masz pojęcia, dlaczego cię zaatakował i nawiał – spokojnym tonem ciągnęła Orsana. – No to czemu nie miałabyś zapytać kogoś, kto wie? Masz jeszcze jakichś znajomych wśród wampirów?
– Masę – odparłam machinalnie. – Nie boisz się?
– Czego? – zdziwiła się szczerze. – Ciebie? Chyba żartujesz! Jeśli nie zagryzłaś mnie przez trzy noce, to nie mam najmniejszego zamiaru bać się czwartej, i niech ci się nie wydaje, że w ten sposób uda ci się uniknąć nocnych wart. Mam jeszcze chwilę i jeśli zaraz uda nam się wymyślić, co robić, to zrobimy to bez ociągania się.