– I jeżeli Lereena do tej pory żyje, można mieć nadzieję, że w dolinie są jeszcze prawdziwe wampiry – z westchnieniem ulgi dokończył Rolar.
– I teraźniejsze sarny,- mrocznie potaknęłam, złażąc z belki. – Ciekawie, gdzieś teraz mój konik?
– A gdzie patrzyli Strażnicy? – przypomniała sobie Orsana. – Dobra, łożniaków nie można odróżnić od wampirów, ale na początku, kiedy w dolinie były jeszcze kjaardy i Strażnicy na nich jeździli, dlaczego nie poinformowali Lereeny o ich dziwnym zachowaniu?
– Strażnicy już dawno nigdzie nie patrzą. – Machnęłam ręką. – Zginęli na miejscu, kiedy zamienili się z sobowtórami. Pozbawiony szóstego wampirzego zmysłu, nowy pograniczny garnizon patroluje tylko główne drogich. Dlatego tak łatwo przekroczyliśmy pierwszy pierścień doliny. Myślę, że wolijski oddział nie pojawił się od razu w dolinie – najpierw osiadł na granicy, po cichu podmieniając Strażników i trując kjaardy, a następnie…
– Trafnie o kjaardach. – Twarz Lena, który patrzył, wydawać by się mogło, przez drzwi, rozświetliła się znajomym uśmiechem przedsmaku. – Teraz będzie bardzo wesoło!
Rolar i Orsana, odpychając się od siebie, poleźli na belkę, a przylgnęłam do dziury, która została po mieczu Lena.
Na zewnątrz na razie nie było widać żadnych nieprzewidzianych atrakcji. Doradca niegłośnie szeptał pomiędzy sobą a zgromadzonymi wokół niego wspólnikami, czasem spoglądając w naszą stronę, jak chciał się przekonać, że świątynia stoi w miejscu, a nie uciekła na paluszkach w krzaki. Sądząc po jego ponurej fizjonomii, szybka kapitulacja nam nie groziła.
Właśnie zebrałam się zapytać, co Len miał na myśli, ale nagle na plac wtargnęła Kella na parskającym Wolcie.
Spostrzegłszy łożniaków, czarny ogier stanął dęba, ale w przeciwieństwie od Smółki nie rzucił się do ucieczki, a pogalopował naprzód, torując sobie drogę kopytami. Zielarce z ogromnym trudem udało się go okiełznać i zmusić by stał na czterech nogach.
– Co tu się dzieje? – zaczęła krzyczeć, rozglądając się po bokach.- Gdzie wasza Władczyni? – - Chcę, nie, żądam, żeby natychmiast do nas wyszła!
Za nie na żarty rozgniewaną wampirzycą z lasu wyjechało i zatrzymało się na skraju placu około setki wampirów na zwykłych koniach.
– Sądzę, że Lereena sama najbardziej na świecie pragnie stąd wyjść – półgłosem zawarczał Len i krzyknął w odpowiedzi: – Kella, uważaj! To nie są wampiry, tylko kreatury, które przyjęły ich wygląd i trzymają nas w oblężeniu!
Łożniaki chętnie potwierdziły jego słowa, kierując miecze na nieproszonych gości.
Zielarka odsunęła się, a Wolt cofnął się i zatańczył w miejscu, szczękając kłami i złośliwie porykiwał.
– Wszystko w porządku? – Kella, szybko opanowując się, ścisnęła końskie boki kolanami, i Wolt, stęknąwszy, stanął jak wryty. Jeszcze troszeczkę i by zgniotła.
– Tak!
– Nie obrażali ciebie? – skrupulatnie zapytała Zielarka, jak leciwa babcia, przybywająca na pomoc swojemu ukochanemu i jedynemu wnuczkowi oraz gotowa własnoręcznie dać łomot nikczemnym chuliganom, którzy odważyli się podnieść ręce na jej drogocenne dziecko.
– Kella! – rozdrażniony wydusił Len. – Nie, oni mnie tylko zabili!
Oddział wampirów wydał zgodne westchnienie, z ostrych czubków gwordów z odgłosem pstryczka wyskoczyły długie wbudowane ostrza, u niektórych błysnęły miecze – na szczęście, nie gnomie. Mimo pięć lub sześć razy większej przewagi liczebnej więcej przeciwnika nikt nie zamierzał uciekać. Przeciwnie – śmiertelnie obrażone wampiry, złośliwie zmarszczywszy się i wyszczerzywszy kły, czekały tylko na sygnału do ataku. Jednak nie było żadnego sygnału ani od Kelli ani od dowódcy łożniaków, jednakowo zajętych obserwowaniem przeciwnika i gorączkowo wymyślając plan działania.
Tymczasem z naprzeciwka pojawił się jeszcze jeden oddział, większy i głośniejszy. Na ten raz – ludzki i bardzo z czegoś niezadowolony.
– Wy moją córeczkę chcieć wąpierzę przeklinać?! – Donośny głos zakończył wejście trzeciego oddziału.
– Tatko!!! – radośnie zaskrzeczała najemniczka, tak trącając Rolara łokciem, że prawie spadł z belki. – Tutaj jestem! Zadaj bobu tym łajdakom!
– Twój ojciec – dowódca przygranicznych wojsk Winessy?! – wytrzeszczył oczy wampir, przyglądając się rosłemu siwemu chłopowi na białym koniu z zaplecioną w warkocz grzywą. Winesskie flagi powiewały nad groźnymi szeregami podległych mu jeźdźców. Było ich co najmniej dwie setki. – Ty, co, móżdżek nam pudrowałaś, odważna najemniczka, biedna wiejska córeczka, bezinteresowna patriotka?! W pikę tatusiowi poszłaś, chcąc wstąpić do legionu sojuszniczego królestwa?!
– Nie twoja wampirza sprawa! – krzyknęła Orsana. – Nie no, tylko popatrzycie na tego nikczemnika – wygonili go z Arlissu, nawet wampirom sprzykrzył się bardziej niż gorzka rzodkiew, a teraz – poucza! Gdzie chcę – tam i pójdę, ciebie się nie pytam!
– Mnie nie wyrzucono, jestem w dobrowolnym wydaleniu, to dwie różne rzeczy!
– Czyżby? – sceptycznie wygięła brew Lereena, i Rolar zaczął krzyczeć już nad nią:
– A ty, siostrzyczka, lepiej zamilcz, póki ci cichaczem szyję nie skręciłem! Nawarzyła kaszy – teraz wyrzucimy ciebie na zewnątrz, będziesz ją jeść!
– Siostrzyczka?! – wstrząśnięte krzyknęłyśmy z Orsaną.
– Przyrodnia – niechętnie uściśliła Lereena. – I nie ma co się tak na mnie patrzeć, wszystkie pretensje do mojej matki! Już ja, to bym za nic nie zniżyła się do mieszanego ślubu…
– No i pomrzesz starą panną – wywróżył Rolar. – Z ciebie nie to, że Władca – ostatni troll za żonę nie weźmie, chyba że pół doliny w posagu obiecasz! Zresztą, ona teraz i za darmo nikomu nie potrzebna – cała jest naszpikowana łożniakami, odgrodzona od całego świata przez zatrutą rzekę! Jak wpadłaś na sposób rozprawić się jeszcze z rusałkami, co? W czym ci przeszkadzali?
– One pierwsze zaczęły! – oburzyła się Władczyni.
– Tak w ogóle bez przyczyny? Chociaż próbowałaś z nimi porozmawiać?
– Ja? Z rusałkami, stojąc po pas w wodzie i wysłuchując ich wiecznych kpin?! – Lereena zrobiła obrzydliwy grymas. – A od czego jest Rada Seniorów?
– Wszystko jasne- mrocznie stwierdził Rolar. – rusałki od razu rozgryzły łożniaków i bez gadania wysłali ich na dno, a Lerka, nie znalazłszy czasu osobiście się we wszystkim zorientować się, posłała do Danawiela jakiegoś ze swoich fałszywych doradców. A ten, wróciwszy, naopowiadał Władczyni o strasznie groźnych rusałkach i podpowiedział jej aby zatruła rzekę. Prawda?
– A co jeszcze miałam robić? – odburknęła Władczyni.
– Nic – pokornie przyznał wampir i, nagle rzuciwszy się w stronę ołtarza, tak ryknął, zawisłszy nad Lereeną, że z piskiem przewróciła się plecami na płytę, jak nieszkodliwy szczeniak. – Wszystko, co mogłaś, to już zrobiłaś, idiotko! Kpiny jej, widzisz, wygadują! Niechętnie w nowym płaszczu do rzeczki włazić! Teraz wpadłaś po samą głowę, przy czym wcale nie w wodę!
Kiedy indziej my byśmy z ogromną przyjemnością poobserwowali tą burzliwą rodzinną scenę, ale za drzwiami rozbrzmiał głośny krzyk, który sekundę później zastąpiło rżenie, tupot, chrzęst broni i wybiórcze okrzyki wściekłości i bólu. Orsana znów przylgnęła do otworu, a ja zgięłam się przy szczelinie.
Nie wiadomo, który z dowódców pierwszy odważył się machnąć ręką, ale długo oczekiwany gest był przyjęty z entuzjazmem, i na placu zapanowało borowy wie co. Ku naszej niewypowiedzianej uldze, nasz ratunek szybko rozeznał się w sytuacji i zgodnie zaatakował pseudo wampiry gnomimi mieczami. (chyba Gromyko nie może się zdecydować – przyp. red). Dwa oddziały, które poruszały się konno, dosłownie zgniotły kilka rzędów łożniaków, ale potem ugrzęźli w tłumie, a wtedy w ruch poszły miecze i gwordy.