Выбрать главу

Drzwi wejściowe były zamknięte tylko na klamkę, czyli według miejskich standardów wcale. Namacałam zimny kawałek metalu, nacisnęłam powolutku, drżąc, czy cholerstwo nie zacznie skrzypieć. Znów z całą wyrazistością zdałam sobie sprawę, jak tutejsze warunki różnią się od tego, do czego byłam przyzwyczajona. W domu już słyszałabym, jak u sąsiadów szczeka pies, za ścianami bełkotałyby telewizory, wylewając z siebie codzienną porcję rozrywkowo-informacyjnej papki, dochodziłyby odgłosy małżeńskich kłótni lub ryk nieznośnych dzieci, nie wspominając już o wieczystym szumie nigdy niezasypiającej ulicy. Tutaj zaś cisza trwała wręcz grobowa, bo przecież nie mogłam jako zagłuszacza traktować szumu wiaterku w liściach i dalekiego plumkania strumyczka. Miałam złudzenie, że ruszam się jak słoń, oddycham jak odkurzacz i szeleszczę ubraniem niczym skład makulatury. Po sekundzie namysłu puściłam klamkę, by po cichu zdjąć buty. Skradanie się w glanach to nie była czynność, którą nazwałabym sensowną. Korytarzyk-poczekalnia był pogrążony w niemal całkowitych ciemnościach. Przez niedomknięte drzwi kuchenne padał wąski sztylet światła i dochodziła cichutka muzyka, widać Andrzej włączył radio, co było mi bardzo na rękę. Niczym siedemdziesięciokilowy zefir w skarpetkach wpłynęłam na drewniane schody prowadzące na piętro. Stawiałam stopy z brzegu, tuż przy ścianie, mając nadzieję, że obciążone na skraju, nie będą skrzypiały. Pisnęły zaledwie raz, zamarłam, trzęsąc się z emocji, ale na parterze nic się nie działo. Widocznie pan doktor postanowił zaliczyć przerwę w życiorysie. Allach z nim, przynajmniej w spokoju będę mogła sobie poszpiegować. Akcja wywiadowcza była o tyle utrudniona, że na górze było ciemno jak u Murzyna w ślepej kiszce. Dużo bym dała za jedną jedyną latarnię uliczną na zewnątrz! No, może nie dużo, ale na pewno coś. Stałam bez ruchu, szeroko otwierając oczy, by szybciej przywykły do ciemności. Niebawem, prócz jaśniejszej plamy okiennej szyby, zaczęłam rozróżniać też zarysy drzwi – dwa, trzy… cztery ciemniejsze prostokąty. Na próbę otworzyłam najbliższe i wetknęłam głowę do środka, wytrzeszczając oczy w mrok, co mniej więcej dawało takie rezultaty jak szukanie czarnego kota w piwnicy na węgiel. Postanowiłam zaryzykować. Namacałam kontakt koło drzwi i przekręciłam ebonitowe skrzydełko. Na pokój lunął potok jaskrawego światła, aż zmrużyłam powieki. Przede wszystkim rzucało się tu w oczy staroświeckie łóżko z wysokim wezgłowiem. Leżał na nim goły pasiasty materac. Dostrzegłam trochę mebli z ciemnego drewna, jakieś wyblakłe akwaforty na ścianach. Owszem, stała tu też szafa, ale pomieszczenie było po prostu nieużywaną sypialnią, nie gabinetem. Ostrożnie przymknęłam drzwi i przeszłam do następnych. Na dole nadal pogrywało radio, snując jakiś stary przebój Perfectu. Już trzymałam rękę na klamce, kiedy na tle okna zobaczyłam niewyraźną ludzką sylwetkę, kiwającą do mnie ręką. Nie wrzasnęłam tylko dlatego, że gardło mi się zacisnęło ze strachu, zabrakło powietrza, a jak wiadomo, bez powietrza krzyczeć nie da rady. Ciemna człekokształtna zmaza wskazała znacząco na drzwi po prawej stronie, po czym znikła. Choć nie widziałam szczegółów, tożsamość zmazy wydawała się oczywista.

„Żeby ją cholera! Też sobie wybrała porę” – pomyślałam ze złością. – „Zejdę na zawał przez tę idiotkę”.

Za to we wskazanym pomieszczeniu faktycznie mieścił się staroświecki gabinet i jednocześnie biblioteka. Jedną całą ścianę zajmowały przeszklone witryny wypełnione książkami. Nie przyglądałam się, ale można było sądzić, że w większości są to publikacje medyczne. Stało tu także solidne dyrektorskie biurko, bardzo zniszczone. Jeszcze jedna kozetka, waga lekarska i coś jakby fotel dentystyczny. I oczywiście owa szafa, o której wspominała Katarzyna. Pokaźny mebel, dość niski, za to szeroki – zdobny w figlarne buźki aniołków, rzeźbione winogrona i liście akantu – jeszcze jeden nieszczęsny staroć, który tęsknił za konserwatorem zabytków. Dwuskrzydłowe drzwiczki były oczywiście zamknięte, ale z łatwością znalazłam klucz, leżący sobie na biurku na podstawie bankierskiej lampy, jak samotny rozbitek na wyspie pod palmą.

Kiedy płonąc z ciekawości wreszcie otworzyłam szafę i zajrzałam do wnętrza, pierwszym uczuciem było zdumienie, a przez głowę przebiegła mi mglista myśl, że tubylcy w niedorzeczny sposób lubują się w przetworach. Większość przestrzeni na półkach wypełniały duże, jedno – i dwulitrowe słoje. Na pierwszy rzut oka zawartość kojarzyła się z jabłkami konserwowanymi w całości, czy czymś w tym rodzaju. Nigdy nie lubiłam kompotów z jabłek. Potem zaś sens tego, co widziały oczy, nareszcie przepchnął się do mózgu, usadowił w odpowiednim miejscu i zalogował.