Выбрать главу

Wrzasnęłam.

Od niepamiętnych czasów okropnie mnie wkurzały w horrorach rozmaite dziewoje (zwłaszcza w kolorze blond), niepotrafiące trzymać dzioba zamkniętego kiedy należy. Nieodmiennie darły się w nieodpowiednim czasie i miejscu, w kryptach wampirów lub w domach, gdzie grasował morderca, albo zawilkołaczonym lesie, i oczywiście sprowadzały sobie kłopoty na tlenione łby. W tej chwili jakoś bardziej rozumiałam biedaczki. Wydałam z siebie nieartykułowany, zwierzęcy skowyt, ku swemu potwornemu zażenowaniu wykonałam coś na podobieństwo polki z przytupem w miejscu, a w końcu zatkałam się obiema rękami, wydając tylko stłumione jęki przez nos.

Przez cały czas nie mogłam oderwać oczu od szafy. Za szkłem, zniekształcone lekko przez jego wypukłość, spały snem wiecznym malutkie główki o dziwnych, obrzmiałych rysach. Były to głowy dziecięce, gładko odcięte od tułowia i zakonserwowane, jak makabryczne owoce, upakowane po dwie lub trzy w jednym naczyniu. Niektóre miały zajęczą wargę, innym brakowało nosa lub oka, a jeszcze inne były niby normalne, lecz wewnętrzny głos twierdził cicho, że coś z nimi jest nie tak. A chyba najstraszniejsze było to, że niektóre z główek miały na sobie niemowlęce czepeczki z koronką albo falbaniaste kryzki. Na dolnej półce zgromadzono zakonserwowane w formalinie całe płody, o skórze szarobiałej niczym brzuch martwej ryby. Powyginane w nienaturalnych pozach, jakby zastygły w kolejnych figurach dance macabre. Katarzyna miała rację… Katarzyna miała rację… Miała rację… rację… rację…

Tętno waliło mi w skroniach, dyszałam jak po ciężkim biegu i ledwo słyszałam kroki na schodach. Dopiero kiedy za mymi plecami rozległo się gniewne: „Kurwa mać!”, odwróciłam się, by zobaczyć w progu pijanego i wściekłego Andrzeja Kobielaka.

– W-won! – Wskazał mi palcem drzwi, odsuwając się chwiejnie, by zrobić mi przejście. – Frecz wieźmo!

Bełkotał już, oczy miał szalone, a zmierzwione włosy unosiły mu się nad czołem jakby go piorun strzelił.

– Taka sama fsrentna baba jak stara Szyftowa! – wygłosił z potępieniem, krzywiąc twarz z odrazą. – Szy ty nie fiesz so to jest pryfatność!? – krzyknął rozpaczliwie.

Nie byłam obecnie w stanie wdawać się z nim w dyskusję o moralności, prywatności, ani o tym, kto pierwszy się włamał do kogo. I kto komu zostawił w domu śmietnik. Czułam, że hiperwentyluję i za chwilę zemdleję, a wolałam, żeby nie macał mnie w takim stanie pijany facet, nawet jeśli ma wykształcenie medyczne. Wypadłam z pokoju jakby mnie upiory goniły, omal nie zleciałam po ciemku ze schodów. Pobiegłam do domu, wciąż mając w uszach rozżalony i gniewny głos doktora, a w oczach obraz jak z hollywoodzkiego horroru klasy C.

Dopiero w swojej tymczasowej siedzibie zorientowałam się, że moje glany zostały tam, gdzie je upuściłam, w upiornym „starym gabinecie”, a ja całą drogę – po żwirze i kamieniach – przebyłam w cienkich skarpetkach. Bolały mnie obite pięty. Jakoś nie miałam ochoty wracać po buty, zwłaszcza że nie za bardzo miałam w czym.

* * *

Po takich traumatycznych przeżyciach powinnam cierpieć na bezsenność, siedzieć przez całą noc, podpierając powieki zapałkami w obawie, że będę mieć koszmary i przyśni mi się na przykład bigos z niemowląt lub coś równie przyjemnego. Nawet zaparzyłam sobie mocną kawę, ale jak to już bywało wcześniej, mój własny organizm zbuntował się przeciw dopalaczowi wbrew chęciom właścicielki. Oczadziała od nadmiaru kofeiny, ledwo zdołałam się rozebrać i padłam na posłanie jak kwiatek mrozem ścięty.

Nie, nie miałam koszmarów. Żadnych dzieci, czy to żywych czy martwych. We śnie pętałam się dokoła chaty Katarzyny, usiłując znaleźć drogę do domu, ale niezależnie od wybranej trasy ciągle wracałam przed znajome drzwi, zupełnie jakbym była zamknięta w cholernej szklanej kuli. Na dodatek wszystko było takie śliczne, idylliczne, rozsłonecznione i ukwiecone jak w disneyowskiej bajce. Gdzieś w gałązkach kląskała jakaś ptaszyna, a we mnie rosły mordercze instynkty. Gdyby ptaszek wpadł mi w łapy, pewnie bym mu łeb ukręciła albo przynajmniej założyła knebel.

– Doprawdy, dziewczyno, czy ty niczego nie umiesz docenić? – spytała Katarzyna, pojawiając się skądś jak diabeł z pudełka. Przystojna, czterdziestoletnia Katarzyna, z naręczem fioletowego łubinu, talią osy i nogami do szyi – istna czarnobrewa Helena Kurcewiczówna, żeby ją pokręciło. Zadowolona jak kot, co właśnie zeżarł kanarka. Właściwie poznałam ją tylko po kiecce.

– Bardzo démodé ten łaszek, ciociu – odparłam pogardliwym tonem, bo mnie wkurzyła. – Mogłabyś sobie sprawić coś bardziej na czasie. Kremplinę się nosiło przed potopem i to nie tym szwedzkim.

Może i moja ciotka była konserwatywna, ale zarzut niemodności ubódłby każdą kobietę, choćby miała poglądy średniowieczne i ogólnie była martwa. Widziałam, jak jej twarz przybiera zły wyraz, rysy zmieniają się nieznacznie, mięśnie szukają sobie nowych miejsc pod skórą, jakby Katarzyna poprawiała sobie żywą maskę.

– A mówiłam, że Kobielak nie jest w porządku? Nie chciałaś wierzyć, i masz! – tryumfowała złośliwie.

– Mówiłaś – przyznałam powściągliwie i nagle większość złości na Andrzeja opadła ze mnie. Katarzyna była zbyt ucieszona porażką pasierba, a tym samym moją – w końcu to ja mu ufałam, to mnie okłamał i upokorzył. Z jakichś powodów rozpad naszej małej koalicji był tej starej czarownicy na rękę. Zawsze byłam przekorna.

– Tak, ciociu – odezwałam się znowu, wzdychając ciężko. – Kobielak nie jest godny zaufania. Intrygant, pijak, łgarz i do tego morderca. Jak mogłam być taka naiwna… Sama mam dziecko, a on… Potworne. Te biedne maleństwa w słoikach… Jak jakieś ogórki, czy co… – Położyłam dłoń na gorsie gestem zblazowanej damy i zaraz się przelękłam, że może przesadzam. Jednak Katarzyna chyba to kupiła. Może za jej czasów takie zachowania były normą.

– Spokojnie, dziecko – rzekła z uśmiechem Giocondy, napierając na mnie bukietem.

– Kobielak to psychopata – upierałam się, cofając się nieco przed kwiatowym atakiem. – Co z moim synem? Nie mogę sprowadzić dziecka do domu, gdzie po sąsiedzku mieszka świr, a do tego alkoholik.

– Nic nie szkodzi, zaufaj mi, a razem coś wymyślimy. Pozbędziemy się go – obiecała, tym razem śląc mi zimny uśmieszek żmii.

Drżąc wewnętrznie, odpowiedziałam jej uśmiechem porozumiewawczym i równie wrednym.

* * *

Obudziłam się na kacu, a w każdym razie takie miałam objawy. Bolała mnie głowa i żołądek, a na widok obeschniętej wczorajszej kanapki mało nie pojechałam do rygi. Pstryknęłam włącznikiem dzbanka. O dziwo, mierziła mnie sama myśl o kawie, ale postanowiłam zmusić organizm do pracy za pomocą mocno osłodzonej herbaty.

– Żebym jeszcze chociaż coś piła – mruknęłam do siebie – ale kac bez popijawy jest po prostu niemoralny i głupi.

Wysłałam do ojca krótki SMS: Wracam wieczorem. Reszka. Miałam zdecydowanie dość Czcinki. Dość tutejszych trupów w szafie, paranormalnych tajemnic, zaświatowych intryg i knowań ludzi, którzy w normalnych warunkach spoczywają półtora metra pod ziemią, a nie mieszają się do unijnych planów zagospodarowania terenów!

Wmusiłam w siebie herbatę i kromkę chleba, następnie wyszukałam jakieś stare kapcie po Katarzynie i po szłam odzyskać swoje buty, po drodze przygotowując się na niemiłą konwersację z Andrzejem. Doktorek jednak najwyraźniej unikał konfrontacji, bo moje glany stały równiutko na ganku. Zasłonki były szczelnie zaciągnięte, a dom wyglądał jak grobowiec, co poniekąd się zgadzało. Nie pozostało mi nic innego jak włożyć buty i udać się w drogę powrotną.