Tknięta nagłym impulsem, zawróciłam jeszcze, wyciągnęłam z kieszeni długopis i pod „Nieczynne. Piję” dopisałam mięczak. Drukowanymi literami.
Kiedy kwadrans później maszerowałam przez wieś, zza opłotków obserwowały mnie uważnie oczy mieszkańców – zarówno żywych, jak i martwych – ale nie miałam ochoty na próby odróżniania jednych od drugich. Gdzieś na skraju zabudowań wydawało mi się, że mignął w krzakach wojskowy plamiak, ale sam Eryk Liebke się nie pokazał. No i dobrze.
Ze złości pomyliłam godziny odjazdu autobusu i w rezultacie wylądowałam w Tarnikach z trzema godzinami luzu, objuczona bagażem. I w fatalnym humorze, który próbowałam sobie poprawić, kupując piwo w znajomym sklepiku. Plotki musiały się tu roznosić z prędkością naddźwiękową, bo sprzedawczyni traktowała mnie niemal familiarnie, tytułując per „pani Kobielak”. Nie wiedziałam czy się śmiać, czy obrazić – ostatecznie zbyłam tę pomyłkę nieszczerym uśmieszkiem, po czym ze swym zakupem udałam się z powrotem na ławeczkę koło przystanku PKS. Było przedpołudnie, teoretycznie czas pracy, ale całkiem często przechodzili obok ludzie. Przyszło mi do głowy niechciane pytanie, czy moje duchowidzenie działało także poza Czcinką? Może któryś z przechodniów należał do sfery spirytystycznej, a ja nie zdawałam sobie z tego sprawy? Facetka z dzieckiem, raczej żywa. Babcia z koszykiem – to już diabli wiedzą, może nieżywa, zwłaszcza że gapi się nachalnie i z potępieniem jak na jawnogrzesznicę. Miałam ochotę pokazać jej język lub środkowy palec. Obejrzałam się za gościem w dżinsach – ten był raczej żywy, choć nie dałabym za to głowy. W końcu mógł się przekręcić całkiem niedawno i teraz łaził w tym, w czym go zastała ostatnia godzina, albo do czego był najbardziej przyzwyczajony. Co za cholerne porządki, żeby nie można było odróżnić ducha od nieducha?! Żadnego poszanowania tradycji. Gdzie białe całuny (ewentualnie prześcieradła), brzęczenie łańcuchami, śmiertelna bladość, hę? Starczyłaby zwyczajna półprzezroczystość, naprawdę niewiele wymagam! Doszłam do wniosku, że zanim nie dojdę z tym do ładu i nie opracuję jakiejś skutecznej metody selekcyjnej, na wszelki wypadek będę ignorować obcych. Lepiej, żeby mnie brano za osobę źle wychowaną niż za wariatkę. Zgodnie z tym postanowieniem kompletnie zignorowałam czterdziestolatka w prążkowanym gajerze, kiedy stanął przede mną, sapiąc z dezaprobatą przez nos i odymając wargi z miną znaczącą wielce, albo nawet bardziej. Udawałam konsekwentnie, że go nie widzę. Niech się odsnuje sapać gdzie indziej. Niemodny garniak wzbudzał we mnie podejrzenia, że mam do czynienia z trupem.
– Spożywanie alkoholu w miejscach publicznych jest zabronione! – wypalił w końcu facet z potępieniem, wyczerpawszy zapas sapania.
To mi dało do myślenia. Skupiłam na nim wzrok i postanowiłam zaryzykować.
– Nie rozmawiam z obcymi. Pan się przedstawi – wymamrotałam półgębkiem, nie zmieniając wyrazu twarzy i prawie nie otwierając ust. Zatkało go na dłuższą chwilę.
– Miklaszewski Zbigniew – wygłosił ostatecznie z wielką godnością.
Muszę przyznać, że odczułam dużą ulgę. Według moich ostatnich informacji prawie-poseł Miklaszewski był jeszcze żywy. Wstałam, wciąż z puszką w ręku i bez cienia poczucia winy.
– Miło mi poznać. Ciocia dużo o panu opowiadała – skłamałam bez mrugnięcia okiem, uśmiechając się przyjemnie.
– Ciocia…?
– Pani Szyft z Czcinki. Świętej pamięci. – Byłam ciekawa, jaki odzew wywoła nazwisko Szyft w sąsiednim dominium. Miałam podstawy przypuszczać, że oboje z panem Miklaszewskim darli koty. Prawie-posłowi błysnęło oko.
– A pani to…
– Krystyna Szyft. Że tak powiem, dziedziczę po cioci. – Wykonałam nieokreślony gest puszką „Żywca”, a sołtys znów lekko zesztywniał.
– Tak nie wolno, nie wolno… To nawet nie wypada – perorował nosowym głosem, a we mnie wzbierał bardzo niedyplomatyczny śmiech. – Kobieta, z piwem… no nie wypada, proszę pani. Za-bro-nio-ne! – Uniósł palec w mentorskim geście.
– Niestety! – Zrobiłam identyczny gest. – Tu nie ma miejsca, gdzie dama mogłaby napić się piwa w kulturalnych warunkach. Żadnego pubu, ogródka z parasolami, tylko ta nieszczęsna mordownia „Pod Dzikiem”. Ogromna szkoda, a przecież już tyle pan zrobił dla tej miejscowości. Ładnie tu, porządnie, zaopatrzenie bardzo dobre… – zalewałam Miklaszewskiego potokiem wymowy tłustym od wazeliny. – Szkoda, że sołtys Czcinki nie jest taki operatywny. Powinien brać z pana przykład. – Pokiwałam głową, robiąc minę Chrystusa Frasobliwego i pociągnęłam łyczek piwa.
– To prawda, staramy się – rzekł z dumą mój rozmówca, wypinając nieznacznie pierś. – Zmodernizowaliśmy wodociągi. Jest sala kinowa i biblioteka. I nawet pracownia komputerowa w gimnazjum.
Zastrzygłam uszami jak klacz na dźwięk kawaleryjskiej trąbki.
– Macie Internet?!
Grzech spożywania alkoholu w miejscu publicznym został mi wybaczony. Obiecałam poprawę, a zdetonowana władza odwzajemniła się obietnicą, że spróbuje przemienić knajpę „Pod Dzikiem” w lokal bardziej cywilizowany. Okazało się, że Tarniki są wręcz wyspą kulturalną wśród okolicznej dziczy i swołoczy, bo Internet podciągnięto nie tylko na użytek małoletnich obywateli RP, ale też do użytku publicznego. Internetową kafejkę znalazłam bez trudu – zaadaptowano na nią pomieszczenie koło biblioteki, wielkości bez mała komórki na węgiel, ale internetowcom nie potrzeba wiele miejsca. Bez trudu uzyskałam zezwolenie i pomoc przy podłączaniu swojego laptopa, a życzliwa obsługa w postaci bladej panienki w swojsko gotyckim czarnym golfie zaproponowała nawet herbatę.
Otworzyłam znajomą zakładkę Googli i zatonęłam w otchłani sieci.
Sedno tkwiło w tym, że męczyła mnie sprawa zawartości doktorskiej szafy, a ilekroć przypominałam sobie wymizerowaną, smętną gębę Andrzeja Kobielaka, intuicja mówiła mi, że taki z niego „mroczny konserwator” jak z glisty szybowiec. Ktoś by mógł powiedzieć, że tylko w filmach kolekcjonerzy ludzkich szczątków wyglądają jak karykatury van Helsinga, natomiast prawdziwi psychopaci są właśnie mili, na oko nieszkodliwi i pierdołowaci, noszą porozciągane swetry i niemodne buty, a w wolnych chwilach wynoszą śmieci sąsiadkom staruszkom. Dumając na przystanku PKS-u, przypominałam sobie makabryczne słoiki i zwłaszcza jeden szczegół wybitnie nie pasował mi do osobowości pana doktora – producenta marnego bimbru. Ba, nie pasował mi w ogóle do żadnej męskiej osobowości, nawet hipotetycznej. Na miłość boską, kto i z jakich powodów miałby kolekcjonować kawałki nienarodzonych dzieci, ubierając je w maleńkie czapeczki i kołnierzyki? Damska wersja Hannibala Lectera?
Moja wyobraźnia, aczkolwiek pojemna i zahartowana przy redagowaniu setek najprzedziwniejszych płodów ludzkiej imaginacji, w tym miejscu stawała dęba. Kobielak, dziergający z pietyzmem takie ozdóbki, po prostu ją przerastał. A na dodatek miałam wrażenie, że już kiedyś, być może dawno temu, zetknęłam się z czymś podobnym. W książce, w telewizji? Czy może na stronie internetowej?
Wklepywałam w okienko wyszukiwarki dziesiątki haseł, także po angielsku. Martwe dzieci, konserwacja zwłok, formalina, mumie i mumifikacja – tu głównie wyskakiwał Egipt i wyciąganie trupom mózgu przez nos, a w końcu „freak” i „freakshow” gdzie z kolei nastąpił wysyp kobiet z brodą oraz liliputów. Pierwsze artykuły przeglądałam jeszcze w miarę dokładnie. Nawet z pewną przyjemnością obejrzałam fotografię dwuletniej (lub siedemdziesięciosiedmioletniej, zależy jak na to patrzeć) Sycylijki Rosalii Lombardo, która w swej szklanej trumience wyglądała jak śpiąca królewna. Materiałów jednak było tak dużo, że przeglądałam je coraz bardziej pobieżnie. Trupie ekspozycje Honore Fragonarda wraz z jego słynnym „Jeźdźcem”, upiorne wizje jego następcy Gunthera von Hagena – a gdzieś w tej sieczce, utknięte jak szpilka, tkwiło rozwiązanie tajemnicy. Albo przynajmniej koniec nitki, po jakiej można dojść do przysłowiowego kłębka. Jednak czas płynął, mój entuzjazm stygł, a w końcu zmęczenie wzięło górę i tylko zrzucałam na dysk wszystko, co zdawało mi się związane z tematem, a wyglądało choć trochę naukowo.