– Proszę pani…
Wzdrygnęłam się. Zatopiona w pracy, kompletnie zapomniałam, gdzie się znajduję. Typowe.
– No bo pani tak siedzi już cztery godziny – wymamrotała speszona dziewczyna.
– Zamykacie? – spytałam mało przytomnie.
– Yyy… nie, jeszcze nie. Ale to sporo kosztuje, no i pani chyba nic nie jadła?
W tejże chwili dotarł do mnie cały sens tego, co mówiło do mnie to dziewczę. Cztery godziny! W panice spojrzałam na zegarek. O matko… Jedyny pasujący mi autobus odjechał ponad godzinę temu. Byłam uziemiona aż do następnego dnia. Miałam do wyboru – wracać jak niepyszna pod dach Katarzyny, z denerwującym sąsiedztwem obrażonego doktorka, albo szukać noclegu w Tarnikach. Obawiałam się jednak, że moja kieszeń może nie znieść hotelowego kaprysu. Zapłaciłam obsługującej netkawiarenkę dziewczynie wygórowaną w jej mniemaniu kwotę ośmiu złotych i zwinęłam manatki. Skoro już byłam w centrum cywilizacji, postanowiłam przynajmniej zjeść tu obiad, nawet jeśli „Pod Dzikiem” było straszną mordownią, serwującą tylko żurek i nieśmiertelnego schabowego.
Telefon odebrał ojciec.
– Tato – starałam się zawrzeć w głosie jak najwięcej skruchy. – Spóźniłam się na pekaes. Dzisiaj już się stąd nie wydostanę.
Jęk.
– Córko! Kocham swojego wnuka, ale niebawem zwariuję!
Musiałam wysłuchać niemalże całej symfonii narzekań, głównie na temat tego, że Młody podbiera dziadkowi krzyżówki i rozwiązuje je, robiąc błędy ortograficzne. Dla urozmaicenia dowiedziałam się też w telegraficznym skrócie, że mój syn obficie wytatuował się markerem waterproof, więc dziadkowe zastanawiają się, czy można go w takim stanie wysłać do szkoły, bo pisak okazał się faktycznie bardzo wodoodporny.
– Co on właściwie ma na sobie? – zainteresowałam się. – Wulgarne słownictwo? Gołe baby?
– Maoryskie spirale. Widział na Discovery. Trochę krzywo mu wyszło.
– Wyślij – poleciłam. – Bo inaczej wykombinuje, że to dobry sposób na legalne wagary. Aha, i za karę puść mu kreskówkę o owieczce.
Na moje dziecko nie działały metody konwencjonalne, co już dawno zostało stwierdzone przez całą rodzinę, panie w przedszkolu i psychologa. Potem zrobiło się gorzej, bo słuchawkę przejęła moja maman. Dowiedziałam się więc po raz kolejny, że jestem wyrodną matką porzucającą przychówek na mrozie. Prawdziwa matka zajmuje się dzieckiem, organizuje mu czas wolny i niewolny, dba o rozwój tak duchowy, jak i fizyczny, przygotowuje mu wysokobiałkowe posiłki z mikroelementami i tak dalej. Zapomniała dodać fragmentu o przemawianiu głosem jak muzyka skrzypcowa i lataniu na parasolce.
– Mamo! Mamo, zanikasz! – wydarłam się rozpaczliwie, jednocześnie podstępnie skrobiąc po mikrofonie paznokciem. – Daj mi Jeremiego!
Mój syn był w pobliżu, gdyż już od dobrej minuty słyszałam w tle jego pokrzykiwania. Wychowawczo zapewniłam dziecko, że je kocham, po czym równie wychowawczo zabroniłam odbierania dziadkowi jedynej życiowej przyjemności, czyli krzyżówek panoramicznych, zwłaszcza jak się do nich jeszcze nie dorosło. A na koniec roztoczyłam przed dzieckiem wizje straszliwych konsekwencji w razie niegrzeczności.
– Pamiętaj, mogę się zacząć zachowywać jak normalna matka! – zagroziłam. – Pa, pa, całuski. Do jutra.
– Do jutra, mamuś!
Do Czcinki dotarłam w podłym humorze. Tym podlejszym, że w drodze powrotnej minął mnie na swoim rowerze Zbychu. Przez moment żywiłam płonną nadzieję, że może weźmie na bagażnik mój plecak, ale tylko nacisnął mocniej pedały i śmignął obok, udając, że mnie nie widzi. Jasny gwint! „A żebyś sobie rozwalił pysk!” – rzuciłam w myśli ze złością, poprawiając wrzynające się w ramiona paski.
Przechodząc koło domu Kobielaka, z przyzwyczajenia popatrzyłam na drzwi. Nie było na nich wiadomej wywieszki, widocznie doktorek już wytrzeźwiał.
„Pożałuję tego” – pomyślałam, wstępując na niskie schodki. Na pukanie nikt nie odpowiedział. Nacisnęłam więc klamkę. Drzwi nie były zamknięte, za to natychmiast natrafiły na barierę w postaci krzesła, które szurnęło po podłodze. Milusie… Wycofałam się od drzwi, za to obeszłam włości pana doktora, kierując się pod okno kuchenne. Było otwarte na oścież, a ze środka dobiegał niezadowolony głos Andrzeja.
– No pięknie, kurwa, pięknie. Abonament se u mnie wykup, facet. Całe nici na ciebie idą.
– To przez tom babe, mówiłem – odpowiedział mu mrukliwy bas.
Zaintrygowana, zrzuciłam swój bagaż pod ścianą. Wspięłam się na podmurówkę, przytrzymując parapetu i znienacka wetknęłam panu doktorowi łeb do izby przyjęć, czyli do muzeum brudnych talerzy, ścierek oraz kubków po kawie.
W eksponowanym miejscu siedział na taborecie Zbychu Rajecki, a Andrzej oglądał mu zakrwawioną głowę w świetle popołudniowego słońca. Na mój widok podskoczyli wszyscy trzej: lekarz, pacjent i stołek. Na tępawej fizjonomii Rajeckiego odmalował się wyraz paniki, zerwał się na równe nogi. Kobielak wykazał się ładnym refleksem, złapał go i osadził z powrotem siłą, warcząc;
– Gdzie, kur…czę, w pysk… siedź mi tu! Potem będziesz uciekał.
– Hm. Dzień dobry, przeszkadzam? – odezwałam się, kwitując scenę lekceważącym uniesieniem brwi.
– Tak, przeszkadzasz – odparował Kobielak nieuprzejmie, zaczynając szczękać narzędziami.
– W takim razie poczekam. – Wspięłam się wyżej i usiadłam na parapecie, niedbale opierając o futrynę. – Musimy pogadać. Pojawiły się nowe elementy.
Andrzej machnął gniewnie trzymanymi w ręku kleszczami.
– Jeden z tych elementów właśnie tu siedzi. Twierdzi, że go zrzuciłaś z roweru.
– Mianowicie jak? – zainteresowałam się uprzejmie. – Oczywiście, najprawdopodobniejsza jest wersja, że jedną ręką ściągnęłam go z siodełka, z nadludzką siłą okrutnie wytrzaskałam po pysku i wrzuciłam do pobliskiego rowu melioracyjnego. Nawiasem, są tu jakieś rowy melioracyjne?
Obaj panowie milczeli zgodnie i ponuro, nie doceniając mej pięknej ironii. Tylko Rajecki poczerwieniał jak pomidor, a z rozciętego czoła popłynęła mu gruba kropla krwi. Kobielak bez słowa przyłożył mu do głowy płat gazy, a Zbychu przytrzymał go dwoma palcami. Widać nie pierwszyzna to dla nich. Doktorek wyciągnął z autoklawu znaną mi już zagiętą igłę, za którą jak mysi ogon wlokła się nić chirurgiczna.
– Chcesz lufę na znieczulenie? – spytał.
Rajecki pożądliwie łypnął na flaszkę stojącą na kredensie, ale mruknął przecząco. Przyglądałam się, jak Andrzej wykonuje nad jego głową „magiczne” ruchy, związując końce nici. Co chwila pobrzękiwały cicho nożyczki. Gdzieś w oddali zapiał kogut, a całkiem blisko przeleciał trzmiel, nadrabiający skromne rozmiary głosem kołującego boeinga. Przymknęłam oczy, grzejąc się w słońcu i kontemplując tę chwilę spokoju. Ziarno chłodu było z początku maleńkie, jak paciorek znaleziony przypadkiem na dnie kieszeni. Potem stało się szklaną kulką do gry, a wreszcie urosło w lodowaty obłoczek.
„O nie” – pomyślałam, marszcząc brwi. – „Wynocha”.
Wyobraziłam sobie kulkę pomarańczowego płomienia. Skupiłam się na obrazie rosnącej przezroczystej bańki, wypełnionej ogniem, złotej barwie i emanującego z niej gorąca. Ognista sfera pochłonęła najpierw mnie, potem wyimaginowany obraz kuchni i całego domu. Zimno skurczyło się i umknęło gdzieś za góry i lasy, przegnane być może na Antarktydę, gdzie jego miejsce.