– Dziesięć klamerek tym razem – odezwał się Andrzej, przerywając mi medytację.
– To ile? – odezwał się Zbychu z ponurą rezygnacją.
– Jakieś dziesięć jajek albo dwa dżemy – wycenił swoją robotę miejscowy przedstawiciel sztuki medycznej. – Wolałbym jajka.
Odwróciłam głowę, żeby nie dostrzegł, że duszę się ze śmiechu. Zdawałam sobie sprawę, że takie właśnie są realia tutejszego życia – obrót bezgotówkowy, wymiana towaru za towar jak we wspólnocie pierwotnej, co miało mimo wszystko sporo sensu. Nic jednak nie mogłam poradzić na to, że mnie to niewymownie bawiło.
– Dobra – mruknął Zbychu, ostrożnie wkładając swoją bejsbolówkę. Na czaszce krzyżowały mu się klasycznie dwa paski plastra.
– A jak rower? – zapytał Andrzej.
– Druty fpizdu – oświadczył Rajecki krótko, co pewnie znaczyło, że wygiął lub wyłamał szprychy. Zrobiło mi się głupio. Ale z drugiej strony, skąd mogłam wiedzieć, że taka sobie byle klątewka narobi tyle szkody? Z trzeciej strony – mógł mi pomóc z bagażem i nic by się nie wydarzyło.
– A teraz czy mogłabyś łaskawie zejść z mojego okna i ulotnić się z mego życiorysu? – odezwał się Kobielak, ledwo jego pacjent zniknął za drzwiami.
– Nie – odparłam. – Przestań się zachowywać jak dzieciak, któremu ktoś skonfiskował kolekcję psich kupek.
– Uważasz, że tak po prostu możesz się ładować z butami w moje życie?! Ja też mam jakąś godność!
– Twoja godność najwyraźniej nie jest szczególnie wyczulona – zajadowiciłam. – Dosłownie pięć minut temu odepchnęłam stąd Katarzynę. Nie wiem, jak mi się to udało, ale zrobiłam to. Nie wciskaj mi więc, co ja mogę, a czego nie mogę!
Zamilkł na chwilę.
– I ja mam w to uwierzyć? – burknął.
– Rajecki by uwierzył – odparłam chłodno.
– Coś ty mu właściwie zrobiła? Wsadziłaś kij w szprychy?
Potarłam paznokcie o kurtkę nonszalanckim gestem.
– Przeklęłam go.
– Ejże…!
– Serio. Rzuciłam klątwę. Autocytat: „Ażebyś sobie rozwalił pysk”. Wystarczyło. Można powiedzieć, że to był wypadek przy pracy. Za silne emocje, czy coś w tym rodzaju. Byłam w złym humorze.
– Jeśli teraz jesteś w dobrym, to wolę cię nie oglądać w złym.
– Słusznie. – Kiwnęłam głową.
Oglądał mnie, jak jakieś ciekawe zjawisko przyrodnicze, aż zaczęło to być denerwujące.
– No co?!
– Ty faktycznie wierzysz, że jesteś czarownicą! – jęknął.
Wzruszyłam ramionami.
– Szanowny panie doktorze. Jędruś, jeśli nadal jesteśmy na „ty”, pragnę ci przypomnieć, kto do kogo zadzwonił, skamląc w słuchawkę o pomoc. I kto komu powiedział: „Katarzyna Szyft była wiedźmą”. Usłyszałeś wtedy coś jak „spadaj” albo „odbiło ci?” Hę?
Z kwaśną miną składał zużyte narzędzia, by zyskać na czasie. Nie miałam nic do roboty poza oglądaniem jego profilu. Doktorek był za chudy. Widać za mało jadał, za dużo pił i być może za mało sypiał. Rozejrzałam się. Temu nieszczęsnemu domowi też przydałaby się kobieca ręka i ucieszyłam się, że nie ma szans, aby to była moja ręka. Co to, to nie.
– Poza tym sam widziałeś, co jest w bunkrze – poszłam za ciosem.
– To, że stara Szyftowa wierzyła w czary, wcale nie znaczy, że ja wierzę. I że one w ogóle działają! – odparł ze wzburzeniem.
– W takim razie po co zabrałeś rękawiczkę?
– Bo była moja! Wszystko jedno, chciałem ją z powrotem!
– Odwracasz kota ogonem, doktorku – prychnęłam. – I powiem ci coś: Katarzynie właśnie o to chodziło. Po to mi dała cynk w sprawie szafy. Żebyśmy sobie skoczyli do gardeł. A ty radośnie wypełniasz jej plany. Nagle strasznie chcesz, żeby ta sprawa z magią, duchami i nawiedzonym domem okazała się nieprawdą. A niby skąd wiem o szafie? Wyczytałam w „Wyborczej”? Z jakiegoś powodu Katarzynie nasze układy nie pasują. Chcesz jej ułatwiać?
Widziałam, że Kobielak walczy ze sobą.
– Nie – przyznał niechętnie. – Ale masz rację. Chowam głowę w piasek. Prawdę powiedziawszy, robię się trochę nerwowy – zniżył głos do szeptu – kiedy sobie uświadamiam, że ktoś mnie może podglądać w kiblu.
Ze śmiechu dostałam ataku kaszlu.
– Mam jeszcze jedno pytanie – rzekł Andrzej posępnie. Uniosłam znacząco brwi.
– Dlaczego jeszcze nie zgarnęły mnie gliny?
– Bo ich nie zawiadomiłam.
– Czemu?
– Bo te słoje to raczej nie twoja robota.
– Skąd wiesz? Znów jakieś konszachty z duchami?
– To proste, nie jesteś ginekologiem.
Doktorek zaniemówił na kilka minut.
– Kobieca logika – stęknął w końcu.
Zgodził się ponownie pokazać upiorną kolekcję, choć od entuzjazmu był równie daleki jak Amazonka od Sahary. W dziennym świetle słoje wraz z zawartością traciły na niesamowitości, za to zyskiwały na brzydocie.
– Nie przyszło ci do głowy, żeby je pochować? Jest tu cmentarz – powiedziałam, patrząc na opuchnięte od formaliny buzie. Czułam nadal obrzydzenie, ale przede wszystkim rósł we mnie smutek, niczym stos piasku sypiący się z górnej części klepsydry.
– Tak bez księdza? Jakoś zdawało mi się, że powinna być msza, czy coś… One pewnie nawet nie ochrzczone.
– Co za problem poprosić księdza?
– No właśnie jest problem! – odpowiedział Andrzej z naciskiem, przysiadając na krawędzi biurka. – I to niejeden. Ksiądz na sto procent by zawiadomił policję. Musiałbym się gęsto tłumaczyć, skąd to mam i dlaczego. A Nowotny zatrudnił mnie nielegalnie, wyłącznie na gębę. Nieformalna praktyka medyczna, ludzkie płody w chacie, a jakby jeszcze znaleźli moją bimbrownię, to już na bank idę siedzieć. Sorry, dzięki, lubię świeże powietrze. Taki kaprys mam. Właściwie sam się dziwię, że mi ufasz. Straszny ze mnie facet, przestępca i ogólnie szemrany gość.
– Mhm, ta… – zgodziłam się z roztargnieniem. – I nikt się nie zainteresował tym domem po śmierci tego całego… Nowotnego?
– Jakoś nie. Czcinka jest jak czarna dziura… albo jak coś na samym skraju zakresu widzenia. Niby istnieje, ale łatwo o niej zapomnieć.
– I trudno znaleźć – dodałam. – Wiesz, że jej nie ma na mapach? Jeśli nie trafisz do Tarników, nie znajdziesz nigdy Czcinki, a Tarniki to też żadna metropolia.
Andrzej skinął głową. Wróciłam do oglądania preparatów. Półki pokrywała gruba warstwa kurzu, mimo że szafa była cały czas zamknięta.
– Andrzej, czy ty w ogóle ruszałeś któreś z tych naczyń? – zapytałam podejrzliwie.
Kątem oka dostrzegłam, że krzywi się lekko. Jak na chirurga, był dziwnie wrażliwy.
– Paskudztwo. Nawet nie dotykałem. Skądże.
– Pokrywki – rzuciłam krótko.
– Co pokrywki?
– Różnią się.
Andrzej zlazł z biurka i trochę pochylił swoje metr osiemdziesiąt, by przyjrzeć się słojom.
– Widzisz? – wskazałam palcem. – Te pośrodku są inne. Mają inny kształt i pokrywki też się różnią.
Wszystkich naczyń było mniej więcej dwadzieścia. Większość była po prostu wielkimi słojami Wecka ze sprężyną i może stąd wzięło się pierwsze skojarzenie z kompotem. Natomiast te, które teraz zwróciły moją uwagę, miały wieczka z czegoś czarnego – metal?, drewno? Starając się opanować wstręt, prawie wsadziłam głowę do szafy. Nie, nie drewno – szklany korek, dokładnie wpasowany w gardło naczynia, zalany z wierzchu smołą, albo, co pewniejsze, lakiem. Pięć takich pojemników ustawionych dokładnie pośrodku, jakby właściciel chciał je wyeksponować jako szczególną ozdobę kolekcji.