– Pomóż mi, złap od dołu. To jest ciężkie – poleciłam Andrzejowi, ostrożnie chwytając za zimne szkło.
– O Jezu… – mruknął, ale usłuchał.
Okazało się, że słój waży stosunkowo niewiele, ale był za to bardzo nieporęczny. Prawie nie oddychając, ostrożnie postawiliśmy go na wytartym dywanie, widocznie porażeni identyczną wizją pękającego szkła i wylewającej się na podłogę zawartości.
– Patrz – szepnęłam, znów wskazując na wieczko. Niepotrzebnie, bo Andrzej już sam zdążył dostrzec odbitą w czarnym laku pieczęć z dwugłowym orłem.
– O cholera – mruknął pod nosem. – To musi być stare.
– Bardzo stare – potwierdziłam. – Czasy caratu, czyli jeszcze przed 1914 rokiem. I tylko te dzieci mają „ubranka”. Już w nocy coś mnie w tym zaintrygowało, ale byłam za bardzo wstrząśnięta, żeby trzeźwo analizować.
– Trzeźwo… Trzeźwy to ja dziś nie będę na bank – wymamrotał Kobielak.
Syknęłam niecierpliwie.
– Weź się w garść. Zdajesz sobie sprawę, ile TO jest warte? Stuletnie preparaty o wartości muzealnej. Zamiast się świnić nad flachą, zastanów się, jak je sprzedać.
Milczenie.
Milczenie.
Jeszcze więcej milczenia. Pan doktor obgryza paznokieć, z rozpaczliwym wyrazem twarzy.
– Andrzejku – odezwałam się pieszczotliwie. – Jak ty właściwie zarabiasz na życie w tej dziurze?
Ocknął się.
– Tak jak widziałaś.
– Sorry, ale chyba nie jesteś w stanie utrzymać się z szycia jednego Rajeckiego?
– Nie, no skąd. Rajecki ma kumpli. Plus ogólnie porady dla drobnicy bez ZUS-u. Nastawiam zwichnięte ręce i nogi, robię wstępne diagnozy… i takie tam. Zwykle bez gotówki, ale mam co jeść.
– I sprzedajesz bimber – wtrąciłam.
Zrobił oczy.
– Skąd wiesz?
– Strzelałam. Gdyby te wszystkie butelki w kuchni były tylko na twój użytek, już dawno byś zszedł na marskość wątroby.
– No dobra, masz rację. A poza tym piszę ludziom magisterki. – Pan doktor dumnie uniósł brodę.
– Hę?! – zdziwiłam się.
– A jak. Mógłbym się już doktoryzować. Tylko mi się nie chce. Kolega z uniwerku nagrywa mi robotę.
– Kurczę, jesteś lifterem!
– Czym?
– Nie czytałeś Zajdla?
– Nie. To tytuł książki? – Taki wzrok miewają pewnie podróżnicy na safari, usiłujący zrozumieć suahili.
Westchnęłam dyskretnie, postanowiwszy wybaczyć mu skandaliczną lukę w lekturach. Ostatecznie ja nie przebrnęłam Kapuścińskiego, choć to – sratatata – podobno obowiązkowa pozycja dla wykształciuchów.
– Podsumujmy: zrobiwszy dyplom z chirurgii, siedzisz na jakimś zadupiu i szyjesz miejscowych zakapiorów, którzy ci płacą jajkami. Poza tym pędzisz samogon oraz żywot polskiego Robinsona. Zgadza się? I ty się jeszcze zastanawiasz, czy na tym zarobić?
– Mniej więcej się zgadza – wycedził Andrzej przez zaciśnięte zęby. – Pięć minut temu chciałaś wyprawiać pogrzeb, a teraz namawiasz mnie na handel ciałami?
– Jestem pragmatyczna – oznajmiłam. – Lekko licząc, masz tu zawekowane kilka tysięcy złotych.
– A ja jestem ostrożny! Co nagle, to po diable. Ładnych parę lat żyłem z tą szafą. Mogę pożyć jeszcze parę miesięcy.
Przewróciłam oczami.
– Żył z szafą! O matko, może byś tak zaczął żyć z jakąś kobietą, co?
Rzecz jasna, obraził się znowu. Ale na krótko. Może zaczynał się przyzwyczajać do mojego niewyparzonego języka, a może po prostu był oszołomiony niespodziewanym odkryciem.
Przeleciałam wzrokiem po grzbietach książek w witrynie, lecz większość nosiła dość abstrakcyjne dla mnie tytuły, brzmiące uczenie i ekstramedycznie, a część w ogóle była po niemiecku i gotykiem. Najwyraźniej zawód doktora Nowotnego był jednocześnie jego hobby.
Podziękowałam za proponowaną herbatę, kawę, kanapkę i drinka. Na twardym dysku jak wyrzut sumienia tkwiło rozbebeszone tłumaczenie rosyjskiej powieści science fiction, termin oddania redakcji skracał się z każdym dniem. A teraz jeszcze doszły grube megabity materiałów pościąganych z Internetu i czekały na analizę. Choć teraz przynajmniej z grubsza wiedziałam, czego szukać. Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, byłam mniej więcej w połowie roboty, pracowicie kopiując teksty do Worda i czesząc wyszukiwarką pod kątem: Rosja, Rosji, carska, rosyjski, car oraz carski. Jeśli jakiś Rusek miał coś wspólnego z gabinetami osobliwości i mumifikacją, powinien wypłynąć na wierzch.
Z kubkiem kawy pod ręką, zgarbiona jak gnom, klepałam w klawiaturę, szukając igły w stogu siana, przy czym nawet nie wiedziałam, jak wygląda ta igła. W popielniczce rosła górka petów. Pod czaszką bełtały mi się setki słów, oczy piekły. Przebiegałam wzrokiem po wersach coraz bardziej mechanicznie, popadając w charakterystyczny stan wszystkich przemęczonych redaktorów – bliski hipnozie. Stop! Z wysiłkiem otrząsnęłam się z otępienia, trąc twarz obiema rękami. Back… Coś tu było. Z niejakim trudem odnalazłam pominięty fragment. Car – jest car!
– „Car Piotr I podróżował incognito po Europie. W 1697 roku odwiedził kraje Rzeszy, Anglię i Holandię” – przeczytałam na głos. – No dobrze, a co to ma wspólnego z konserwacją zwłok? Coś musiało, skoro wylądowało na moim dysku, wyplute przez Google faszerowane hasłami „mumifikacją” i tym podobnymi. Przewinęłam tekst. Ha! „Piotra Wielkiego fascynowała nauka, technika, a także anatomia; kupił sławną kolekcję Ruyscha i wystawił ją w swoim muzeum, Kunstkamera. Chciał wykorzenić ludowe przesądy, głosząc potęgę nauki. Wydał ukaz, na mocy którego obywatele musieli przekazywać władzom wszelkie wybryki natury, zdeformowane zwierzęta i ludzi”.
Łyknęłam zimnej kawy, prawie nie czując jej smaku. Ruysch… nareszcie jakieś powiązanie. Kim był Ruysch? Byłam pewna, że już przedtem mignęło mi to nazwisko. Co kolekcjonował? Podejrzewałam, że nie znaczki.
„Ruysch (1653-1731), anatom, chirurg holenderski, przejął metodę Svammerdama i znacznie ją udoskonalił oraz zastosował korozję, chociaż nie przeprowadzał jej tak jak Lieberkühn lub Hyrtl. Swoje osiągnięcia w tej dziedzinie przedstawił w tablicach dzieła zwanego Thesauri Anatomici (1701-1714). Korozję przeprowadzał on przy pomocy pewnego rodzaju larw jakichś owadów, przypuszczalnie dermestes lardarius lub musca vomitoria. Larwy ich potrafią w bardzo krótkim czasie zniszczyć zwłoki całego konia, pozostawiając nienaruszony szkielet”.
A fuuuj…
Przed oczami duszy mojej pojawił się zdechły koń spożywany przez larwy i przez moment miałam ochotę iść w ślady owych musca i wykonać popisowe vomitoria. Jednak obrzydzenie szybko umknęło przed uczuciem tryumfu. Ruysch był holenderskim anatomem. Car Piotr I odwiedził Holandię i kupił od niego jakąś kolekcję. Biorąc pod uwagę zainteresowania młodego cara, mogły to być „ludzkie konserwy”. Jakie jest prawdopodobieństwo, że preparaty w szafie doktora Nowotnego są częścią carskiego zbioru? Oceniłam, że całkiem spore, choć zakres czasowy oszałamiał. Jeszcze raz sprawdziłam rok. Tysiąc sześćset dziewięćdziesiąty siódmy. Koniec siedemnastego wieku! Jeśli słoje nie były podróbkami, miały ponad dwieście lat.
Trochę ręce mi się trzęsły, kiedy zapalałam kolejnego papierosa. Przy okazji skonstatowałam, że to już ostatni z paczki. Niefart. Szkoda, że Kobielak nie pali i nie mogę mu podebrać… A może i dobrze, jeden nałóg mu wystarczy. Czy w tym „ekologicznym” sklepiku mają fajki?