Выбрать главу

Nieopodal złamana sosna krwawi przejrzystymi kroplami. U podnóża łagodnego stoku kłębią się kolczaste jeżyny, więc wybieram drogę w górę, nieprzepisowo ciągnąc schmeissera po ziemi. W połowie drogi znajduję swój hełm i dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że go zgubiłem. Odruchowo dotykam głowy, na palcach zostaje mi lepka czerwień. Ziemię i krzaki pokrywa siwa szadź po spalonym trotylu. Wreszcie docieram do przecinki… i do leju po bombie. Śmierdzi rozlana benzyna, motocykl leży na boku pokiereszowany odłamkami. Tuż obok Fritz.

Ten wieczny optymista i gaduła Fritz, z powodu starannie zaczesywanych włosów przezywany Tintinem. Ale teraz słynna grzywka Tintina przypomina mokre sznurki. Jest kredowobiały, jego piegi odcinają się ostro, jakby ktoś sypnął mu w twarz garścią pieprzu. Patrzy na mnie nieruchomo.

– Fritz – mówię. – Fritz…

Dopiero po chwili dostrzegam, że leży w dziwnej pozycji, jak przełamany w połowie pajac, a jego mundur od piersi w dół jest cały poszarpany i ciemny od krwi.

* * *

Obudziłam się o kompletnie bezbożnej godzinie. Szafkowe monstrum na ścianie twierdziło, że jest za kwadrans druga, mój zegarek skłaniał się do wersji piąta pięćdziesiąt pięć, a komórka upierała się przy szóstej dziesięć. Postanowiłam uwierzyć komórce. Potworne… Z trudem otwierając oczy, prawie po omacku zalałam dwie łyżeczki kawy w niedomytym kubku. Organizm rozpaczliwie wył o kofeinę, grożąc strajkiem i innymi bliżej nieokreślonymi konsekwencjami. Czułam się wyżęta i obolała, jakbym całą noc nie spała tylko rozładowywała węgiel z wagonów. Rzut oka w lustro tylko potwierdził diagnozę. Zdecydowanie potrzebowałam kawy, mycia w zimnej wodzie, kawy, papierosa, grzebienia i kawy.

Po pół godzinie z grubsza załatwiłam wszystko, prócz fajek, więc przedsięwzięłam wyprawę do sklepiku, z nadzieją, że znajdę tam chociaż najobrzydliwsze „Poznańskie” bez filtra. Zawróciłam od drzwi, by zabrać ze stołu komórkę i jeszcze raz sprawdzić swój stan w lustrze.

Umyłam zęby.

Potem zawróciłam od drzwi, wywlokłam z dna plecaka saszetkę z błyszczykiem, by użyć go w ilości umiarkowanej.

Po raz trzeci zawróciłam, by zetrzeć błyszczyk, wyciągnąć kredkę do oczu i strzelić sobie makijaż a la dziewczyna wampira lub szop pracz.

Kiedy czwarty raz zatrzymałam się z ręką na klamce, zastanawiając się, czy aby na pewno czegoś nie zapomniałam, coś we mnie pękło i wyleciałam z Szyftówki, prawdopodobnie z miną, przed którą umknąłby nawet zbój o wzroku dzikim a sukni plugawej.

Doktorek miał pootwierane okna na parterze i uchylone drzwi. Na poręczy wietrzyły się jakieś koce. Zza węgła zaś dobiegały charakterystyczne odgłosy rąbania drewna. Przybrałam przyjemny wyraz twarzy pod tytułem „Ja tylko tędy przechodziłam”.

Pan doktor Kobielak bawił się w drwala. Przez chwilę podziwiałam jego zręczność w operowaniu siekierą. Uwielbiam obserwować mężczyzn przy pracy fizycznej. Zwłaszcza jak sama nie muszę nic robić. W końcu raczył mnie zauważyć.

– Cześć.

– Cześć.

– Okropnie wyglądasz! – zauważył z ubolewaniem.

Zaraz dam mu w ryj.

– Wczesne wstawanie źle na mnie działa. Idę po fajki, pa.

Zdążyłam odejść tylko dwa kroki.

– Wczesne wstawanie? Ja jestem na nogach od piątej – oświecił mnie doktorek. Też mi się znalazł bohater… Krowy doił czy co? Wbił siekierę w pieniek, dokoła którego walało się sporo białych brzozowych szczapek. – Serio, Reszka, wyglądasz jakby cię wyssał wampir. Masz straszne sińce dokoła oczu.

To makijaż, ćwoku.

Kobielak wziął mnie za rękę, gorąco uderzyło mi do głowy, przez sekundę rozważałam opcje: a/ pokrycia się dziewiczym rumieńcem (o co było najłatwiej, jeśli pominąć kwestię dziewictwa); b/ wyrwania się Kobielakowi z gniewnym warkotem; c/ kopnięcia go w kostkę.

Zanim podjęłam jakąkolwiek decyzję, popatrzył na zegarek i oznajmił:

– Masz strasznie przyspieszone tętno. Za dużo kawy? Może jednak powinnaś przestać palić?

Nie dziwię się, że jego była go rzuciła. Też bym go rzuciła, dla pewności dwa razy.

Zła jak osa, wyrwałam się i pomaszerowałam do sklepu. Palantus medicus.

Do poprawienia mego humoru nie przyczynił się fakt, że w sklepie faktycznie do wyboru były tylko „Poznańskie” i coś o straszliwej nazwie „Męskie Mocne”. Wybrałam „Poznańskie”, wcale nie mając pewności, że była to ta lepsza opcja. Nie opłacało mi się kupować chleba, skoro za niecałe cztery godziny powinnam już zdążać polską komunikacją w stronę domu. Moje śniadanie składało się więc głównie z twarogu, kiełbasy podsuszanej i kawy. Jedną ręką łowiłam kawałki wędliny na talerzu, a drugą pukałam w klawisze, nie odrywając wzroku od monitora. Przez ostatnie wydarzenia strasznie zaniedbałam pracę zawodową. Musiałam nadrobić straty. Zapewne lwią część podróży spędzę również na trzepaniu tekstu. Przewidująco nastawiłam budzik w komórce, żeby tym razem nie przegapić autobusu.

– Nie jesteś wyznawczynią zdrowego trybu życia, jak widzę.

Aż podskoczyłam. W oknie jadalni stał Kobielak.

– Jasny gwint, przez ciebie zejdę na zawał! Nie mogłeś zapukać?

– Pukałem, ale byłaś zbyt pochłonięta… tym czymś co robisz – odpowiedział, nieznacznie wzruszając ramionami. – A właściwie… co robisz?

– Pracuję – mruknęłam. Gdyby miał trochę taktu, to by teraz sobie poszedł. Praca rzecz święta. Nie miał.

– Dziś wyjeżdżasz?

– Mhm…

Chwila ciszy. Wstawiłam w odpowiednie miejsce przecinek, poprawiłam literówkę i zmieniłam szyk zdania.

– Tak właściwie to ty wiesz o mnie bardzo dużo, a ja o tobie prawie nic – odezwał się znowu.

– Bo nie pytałeś – odparłam.

Jakimś cudem uznał te słowa za zachętę i wlazł przez okno do pokoju. Diabli nadali niski parter. Żywi i martwi włażą jak do stodoły. Zapaliłam rakotwora, zaciągnęłam się ostrożnie. To był spory błąd.

– Piękny przykład kaszlu oskrzelowo-krtaniowego – osądził doktorek ze znawstwem, podnosząc z podłogi upuszczonego papierosa. Zgasił go na spodku pełniącym rolę popielniczki. – Chyba powinienem cię zbadać. Wygląda na początki astmy.

Sam się zbadaj. Zacznij od głowy.

Wykaszlałam się do końca. Otarłam załzawione oczy.

– To nie jest astma! Mam po prostu alergię na podłe tytonie – burknęłam opryskliwie.

– Aha. No to mogę?

– Co „mogę”?

– Pytać.

O matko… Stał tam, w aureoli wiosennego słoneczka, jak jaki książę z odzysku i pytał, czy może mi wleźć w prywatność.

– Możesz mi zadać siedem pytań – zgodziłam się, patrząc na zegar w komórce. Za półtorej godziny stąd zniknę i być może już się nie pojawię. Katarzyna obiecała mi kasę, ale później już nie wracała do tematu, więc tak czy owak nie mam środków na podatek spadkowy.

Kobielak usiadł okrakiem na krześle, kładąc ramiona na oparciu i wspierając na nich brodę. Lubiłam w identycznej pozycji oglądać telewizję. Wystawił kciuk.

– Dobrze. Pierwsze: co to za praca? W sensie z czego właściwie żyjesz?

– Z pióra. A raczej z klawiszy. Jestem redaktorem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

– A, poprawiasz przecinki?

No żeż do kurwy nędzy! Chyba mi się myśli uzewnętrzniły na obliczu, bo Kobielak aż się wstrząsnął.