– Jezu! Nie patrz tak na mnie! Zupełnie jak ta stara wiedźma. Co ja takiego powiedziałem?
– Do twojej wiadomości: między redaktorem a korektorem jest pewna różnica – odparłam lodowatym tonem. – Korektor ma się znać na przecinkach i przez jakie ż pisze się żaba. Natomiast redaktor ma się znać na wszystkim.
– Hm? – zwątpił.
– Na wszystkim – podkreśliłam. – Albo przynajmniej musi wiedzieć, czego nie wie.
– Na przykład?
– Na przykład, że Giocondę Leonardo namalował na desce i jeśli autor mi napisze kryminał z wycinaniem oryginału Mony Lisy z ram nożem do tapet, to ja mam obowiązek go sprowadzić na drogę cnoty. To już chyba trzecie pytanie?
– To się nie liczy! – zaprotestował.
– Liczy się, masz jeszcze cztery – upierałam się.
– To były pytania pomocnicze.
– Nie umawialiśmy się na pytania pomocnicze.
Naburmuszył się jak dzieciak.
– Wiedźma.
– Prawdę waść gadasz.
– Okej! Jesteś panną, wdową czy rozwódką?! – wypalił tryumfalnie, jakby przechytrzył króla oszustów. Ukryłam uśmiech. Spryciarz, nadrobił pytania.
– Wyglądam na wdowę?
– Tak, na czarną wdowę. Nie kręć.
– Czemu cię interesuje mój stan cywilny?
– Na wszelki wypadek. Wolałbym wiedzieć z góry, czy nie pojawi się tu napakowany koleś, dyszący żądzą obicia mi twarzy za rzekome podrywanie żony.
– Ha, boisz się?
– Nie, tylko to trochę krępujące szczuć obcych Rajeckim. To jak?
Zadumałam się. Mój stan cywilny był właściwie nieustalony. Z eksem żyliśmy na kocią łapę, póki mu się nie znudziło. Wdową nie byłam, choć gdybym miała szansę, owdowiałabym z chęcią. Rozwódką też nie.
– Jestem stanu wolnego – oświadczyłam dziarsko, a zaraz potem wewnętrzne zwierzątko dodało moimi ustami: – I jestem lesbijką.
Ryms! Przez dobrą minutę biedny pan doktor zbierał do kupy swoje zszokowane szare komórki, a szczękę z podłogi. Zdążyłam znaleźć jeszcze trzy literówki w sprawdzanym akapicie i zaznaczyć termin do sprawdzenia później.
– Ehm… ale wspominałaś coś… o dziecku? – bąknął Andrzej.
– Moja orientacja seksualna nie wyklucza posiadania dziecka – odparłam słodko, ale w duchu wymyślałam sobie od debilek. – Wiesz, jajniki, macica… to wszystko u nas działa. Masz jeszcze trzy pytania.
Jakoś stracił entuzjazm. Wzrok mu przygasł i zaczął bezmyślnie obgryzać skórkę przy paznokciu. Udawałam, że jestem całkowicie pochłonięta pracą, ale uśmiechnęłam się złośliwie kącikiem ust. Typowe – u facetów wszystkie sprawy w gruncie rzeczy sprowadzają się do seksu. Milczenie się przedłużało. Zatopiłam się w tekście.
– Co lubisz robić?
Drgnęłam. Zaskoczył mnie, na moment zapomniałam, że siedzi obok.
– Jak spędzasz wolny czas? Masz jakieś hobby?
No, już lepiej.
– Dużo czytam. Mamy w domu stosy literatury jeszcze po dziadku.
Zanim jednak temat się rozwinął, zadzwoniła moja komórka, wyświetlając TATA.
– Cześć, tato. Ja się już pakuję…
Przerwał mi.
– Reszka, nie pakuj się. Krótko, bo prowadzę. Jesteśmy z Jeremim już za Białogardem i za jakieś dwie, trzy godziny będziemy u ciebie. To pa!
– Ale tato…!
Rozłączył się. Zastygłam z telefonem przy uchu jak żona Lota. Wytrzeszczałam oczy gdzieś przed siebie, ale niewiele widziałam. Przed oczami zaczęły mi latać żółte płatki. Andrzej wyłuskał mi aparat z ręki, złapał za kark.
– Głowa między kolana! Już. I oddychaj!
Nie miałam siły się opierać. Złożona jak scyzoryk, odzyskiwałam normalny wzrok i jakie takie zmysły.
– Słuchaj, trochę mi niewygodnie się oddycha w tej pozycji – wykrztusiłam. – Mogę wstać?
Pozwolił łaskawie.
– Zrobiłaś się biała jak kreda. Mało nie zemdlałaś. Coś się stało?
– Owszem. Mój ojciec zrobił mi siurpryzę. Wziął wnuka i wybrali się na wycieczkę tutaj, do Czcinki. Będą niedługo. O Boże, jeszcze to, zwariować można…
– A to jakiś problem? – zapytał Andrzej.
No nie, on kompletnie niczego nie rozumiał. Jęknęłam.
– Duchy, nawiedzony dom, pentagramy na drzwiach obórki, trupy w szafie… A mój cholerny ojciec przywozi tu dziecko!
– Chwila. Moment. Duchy widzisz tylko ty, prawda?
– Prawda – przyznałam.
– Jakie są szanse, że zobaczą je oni? – indagował.
Przypomniałam sobie, co powiedziała o moim ojcu Katarzyna. Nie nadawał się – być może chodziło o tę ciekawą zdolność widzenia niewidzialnego, jaką miałam ja, a jemu widocznie los jej odmówił.
– A trupy siedzą nadal w szafie i nie mam najmniejszego zamiaru ich pokazywać komukolwiek – dodał Kobielak stanowczo. – Non problem. Oprowadzisz gości po okolicy, a wieczorem pojedziecie do domu. Albo jutro rano. I jeśli ci zabraknie łóżek, mogę pożyczyć materac.
Zaczęłam się z wolna uspokajać. Miał rację, przesadzałam. Chyba właśnie w ten sposób uwolniło się napięcie, jakie odczuwałam od dłuższego czasu.
– Dzięki. Tylko jedno mnie niepokoi. Pojawiło się coś nowego. Kiedy w nocy wracałam do siebie, cały ten dom był oblepiony świetlikami.
– W sensie robaczków świętojańskich? – upewnił się Andrzej.
– W sensie ogników. Coś jakby strzępki świecącej mgły. Nie duchy – niebieskie płomyczki, jak ognie na bagnach. Było ich mnóstwo.
– Trzeba było wrócić i mi powiedzieć.
– Po co? Co byś zrobił, spryskał je muchozolem? Pewnie nawet byś ich nie zobaczył! Nie właziły do środka, więc nie zawracałam sobie nimi głowy.
Skrzywił się, pocierając nawykowym ruchem zarośniętą szczękę.
– Zaczynam się poważnie martwić – wyznał.
– O, rany – mruknęłam. – Dopiero teraz? Ja się martwię od samego początku. A jak tu zjedzie Młody i mój tata, to się chyba powieszę na lejcach.
Jedną z głównych cech mego ojca był upiorny optymizm i życzliwość emanująca na wszystkie strony. Czasem człowiek po prostu ma ochotę pogrążyć się w depresji, popielęgnować zbolałą duszę, posnuć się po domu w szlafroku, z kubkiem niedopitej kawy i szlugiem w zębach, obowiązkowo szurając kapciami. Przy Krystianie Szyfcie takie numery nie przechodziły. Ze współczującą miną wysłuchiwał narzekań, z talentem zawodowego psychoterapeuty wyciągał na zwierzenia, a następnie… opowiadał dowcip.
Rozważyłam teoretyczną sytuację zamieszkiwania mego rodziciela oraz doktora Kobielaka pod jednym dachem i dałam temu drugiemu maksimum tydzień, zanim by nie emigrował lub udusił współlokatora stetoskopem.
Tatuś nadjechał swoim żabiozielonym golfem równo półtorej godziny po telefonie. Z eskortą w postaci znajomej mi już parki dzieciaków – malca w niebieskiej bluzeczce i smarkuli obwiązanej w pasie skakanką. Oboje z podnieceniem wymalowanym na buziach, zachłannie przyglądali się niecodziennemu widokowi. Z bocznego okna wychylał się Jeremi, machając już z daleka ręką i pełnym głosem kablując:
– Mamaaaa! Maaamaaa! A dziadka policja złapała!
Jego jasna grzywka fruwała na wietrze i z daleka było widać, że ma malinowe wypieki.
– Twój syn, jak mniemam? – odezwał się Andrzej półgębkiem. Stał obok mnie przed mostkiem jako część komitetu powitalnego. Reszta komitetu – po części żywa, a częściowo nieżywa – pętała się dokoła, właziła niemal pod koła, wychylała się z okien i zza płotów, a nawet zwisała z gałęzi. Przypuszczałam, że ostatni raz widziano tu auto ładne parę lat temu, być może w latach sześćdziesiątych.
Młody wyleciał z samochodu jak z procy, zanim jeszcze ojciec zdążył go na dobre zatrzymać.