– Mama!
Sześciolatki jeszcze są w tym uroczym wieku, kiedy rzucają się matkom na szyję, nawet w miejscach publicznych. Jeszcze mogłam go przytulić, wymyziać i wycałować, ciesząc się czereśniową miękkością dziecięcych policzków. Za rok czy dwa pewnie zostanę uhonorowana ledwie uściskiem dłoni i niedbałym „cześć”. Panta rhei i nieuniknione konsekwencje tegoż.
– Jeremek, to jest pan doktor Kobielak. Przywitaj się – poleciłam wychowawczo, odklejając się od swego potomstwa.
Jeremi badawczo zlustrował Andrzeja, podciągnął bojówki i z powagą wyciągnął przybrudzoną łapę.
– Ceść, panie doktoze – wygłosił poprzez brak przednich jedynek. – Jestem Jeremi Wiśniowiecki!
Zaczęło się.
– Wiśniewski – sprostowałam.
– Wcale ze nie! – zaprzeczyło moje upiorne dziecko. – Wiśniowiecki! Jak ten król, co wbijał ludzi na słupy!
O Jezu…
– Tato, co ty mu ostatnio czytałeś?! – spytałam strasznym głosem.
Mój ojciec tymczasem postanowił się ratować i zaczął potrząsać kordialnie prawicą oszołomionego Andrzeja.
– Nic, córcia, nic… Miło mi poznać. Krystian Szyft, mów mi Krystian, albo Krystek, he, he… W końcu jesteśmy prawie jak rodzina…
– Niezupełnie – bąknął Andrzej, nie odrywając wzroku od Jeremiego, który szarpał mnie za skraj koszulki, dzieląc się świeżo zdobytą wiedzą historyczną. – To tylko powinowactwo i to bardzo dalekie.
– Psywiązywali im nogi do koniów i ciągneli po ziemi – trajkotał Jeremi. – Byli tacy z wąsami i takie skiny, tez z wąsami. Tylko na filmie nie mówili cy skiny byli źli. Wiśniowiecki był rycezem i ządził Polską kon… kon… konweryjnie! – wypalił w końcu tryumfalnie.
Wojna z Kozakami w wersji dla uczniów zerówki. Kozacy jako skini i „konweryjny” król Jarema Wiśniowiecki.
– Jeremi, masz szlaban na Discovery! – jęknęłam. – A z twoim dziadkiem to ja sobie jeszcze porozmawiam! Normalne dzieci oglądają Atomówki!
– Atomówki są dla dzieeeeewcyn! – oświadczył mój syn z bezbrzeżną pogardą.
– Tato, co to za historia z policją? Znów mandat?
– Chodźmy obejrzeć dom! – zaproponował szybko ojciec i z pośpiechem ruszył przodem, minimalnie wyprzedzany przez wnuka.
– Moja rodzina… – mruknęłam, patrząc na Andrzeja i znacząco poruszając brwiami. Wyglądało jednak na to, że niezbyt się przejął sposobem bycia męskiej części rodziny Szyftów.
– Fajny dzieciak – ocenił.
– Ale nie wtedy, jak ma się go dwadzieścia cztery godziny na dobę. Potrafi wykończyć brygadę komandosów. I ciesz się, że moja matka została w domu.
Tak jak przypuszczałam, zabita dechami dziura o nieortograficznej nazwie wzbudziła w moim rodzicielu dziki zachwyt. Podobało mu się wszystko, od kręgu wiśni dokoła domu, poprzez zabytkowy zlewozmywak z mosiężnym kranem (o matko), aż po studnię na tyłach posesji, której jakoś do tej pory nie odkryłam, bo była niska i niemal całkowicie zarośnięta chwastami. Korbę pokrywała rdza, a łańcuch do podwieszania wiadra dyndał pusty – najwyraźniej studnia była nieużywana. Pewnie od czasu, kiedy w Czcince założono wodociąg. Oczywiście, Młody natychmiast przewiesił się przez cembrowinę, zaglądając do środka. Dla bezpieczeństwa trzymałam go za pasek.
– Huuu! Huuu! – zawołał w mroczną, wilgotną głębię. – Mama, tam jest woda!
– W studniach zwykle jest woda – powiedziałam niezobowiązująco. Daleko w studziennej otchłani zobaczyłam lśniący blady krążek odbitego nieba… i trzy twarze. Wzdrygnęłam się nerwowo, ale w ułamku sekundy trzecia głowa zniknęła, jakby nigdy jej nie było, a trwało to tak krótko, że właściwie mogło być złudzeniem podsuniętym przez wredną imaginację.
– Huuu! Tam się utopiła jedna dziewcyna – odezwał się mój syn, napawając się makabrą.
Zanim jednak oskarżyłam jego dziadka o to, że pozwolił oglądać dziecku „The Ring”, Jeremi popłynął na fali fantazji.
– I zołniez, i cołg, i… i… Święty Mikołaj – zachichotał – i wielkanocny zając! Wsyscy siedzą na dole.
– Chyba im się nudzi – wyraziłam przypuszczenie.
– Nieee, jedzą cekoladowe jajka od zająca, a Mikołajowi się utopił worek z zabawkami i mają pełno macboksów. I Nintendo. I telewizor…
Ściągnęłam Młodego ze studni, zanim utopił w niej coś jeszcze.
– Jeremi, musisz mi coś obiecać.
– Co?
– Obiecaj, że nie będziesz więcej przychodził do tej studni i do niej zaglądał. W każdym razie nie sam, tylko ze mną albo z dziadkiem.
– A jak nie, to co? – zapytał Młody prowokacyjnie.
To była część gry. Rytuał. Teraz powinnam wymyślić jakąś wyjątkową karę, wyrafinowaną torturę w miarę możliwości przynajmniej trzykrotnie złożoną. Ale nie miałam do tego głowy. Pod skórą krążyły mi coraz chłodniejsze strumyczki niepokoju. Moja rodzina znalazła się w złym miejscu i złym czasie.
– Jak nie usłuchasz, to ci zerżnę tyłek paskiem i tyle.
Zmarszczył jasne brwi i spojrzał ukosem, boleśnie upodabniając się do swojego ojca.
– To powazne, co?
– Powaga, że poważne – westchnęłam, biorąc go za rękę.
– To obiecam.
– Strasznie cię kocham, wiesz?
Z odległości kilkunastu metrów, częściowo schowana za pniem drzewa, obserwowała nas dziewczyna w różowym swetrze.
Sklep o nazwie „Sklep” również wzbudził zachwyty mego proekologicznego rodzica. Podobny entuzjazm musiał nowy klient obudzić w sklepikarzu, który chyba nigdy dotąd nie miał takich obrotów. Przed zaprezentowaną lodówką bez prądu ojciec mało nie padł na kolana. Jeremi, zapchany ekologicznymi krówkami, na szczęście mało się odzywał, ale widziałam, że oczy ma jak spodki. Otoczenie tak bardzo się różniło od choćby takiego Tesco, że Młody chyba czuł się jak na Marsie. A kiedy na dodatek życzliwy sprzedawca pozwolił mu się pobawić wagą, Jeremi był w siódmym niebie, przeważając młode ziemniaki, które mieliśmy zjeść na obiad. Dwie dziecięce duszyczki kręciły się uparcie w pobliżu, najwidoczniej zafascynowane moim synem. Zaglądały przez drzwi i okno sklepu, ale pogroziłam im ukradkiem, więc trzymały się na dystans przynajmniej paru metrów.
Aż do wieczora nie działo się nic szczególnego. Nawet tubylcy zachowywali jaką taką dyskrecję, udając, że zielony volkswagen i nowi goście w Szyftówce kompletnie ich nie interesują, choć jakoś dziwnie wielu osobom droga wypadała obok strumyka. Młody spławiał w nim patyczki, liście i łódki składane ze starych gazet. Moje miejskie dziecko niewprawnie próbowało też włazić na drzewa. Pochłonięty nowościami, nie nudził o komputer i wyścigi samochodowe. Nie domagał się głośnego czytania i nie wybredzał przy jedzeniu. Za to zadawał pytania z prędkością karabinu maszynowego. Grzeczny jak anioł, czarował doktorka konwersacją, stwarzając pozory, że jest idealnie wychowanym dzieckiem. Ojciec również znalazł wspólne tematy z Andrzejem i wszyscy byli w siódmym niebie. Mimowolnie zaczęłam się uspokajać, a koło godziny dziesiątej, kiedy Jeremi zasnął pod ślubnym portretem, byłam już całkiem wyluzowana. Choć nastąpiło to głównie z powodu domowego wyrobu pana doktora, artystycznie pędzonego na landrynkach.
Niesłusznie – jak wiadomo, w horrorach zawsze po okresie sielanki następowała eskalacja wydarzeń straszliwych i krwawych.
Poszłam sprawdzić, czy Młody jest dobrze przykryty. Okno było uchylone, a po Jeremim została tylko rozgrzebana pościel. Jeszcze miałam nadzieję, że po prostu zrobił nam dowcip – zapaliłam światło i schyliłam się, żeby zajrzeć pod łóżko. Stały pod nim dziecięce adidasy. Rzut oka na krzesło – nadal leżało na nim niedbale rzucone ubranie Jeremiego.