– Tu jestem. Nie chciałem przeszkadzać.
– Podsłuchiwałeś?!
Holender, wyglądał jak uosobienie niewinności. Tylko poruszał się jak kot chodzący po wydmuszkach i nawet śpiwór sobie pościelił na pożyczonym sienniku zupełnie bezszelestnie.
– Skądże znowu. Macie jakieś swoje sekreciki… co mnie to obchodzi? Nic, całkiem nic.
Kiedyś zostanę ojcobójczynią.
– Może powinnaś mu powiedzieć o swoich preferencjach? – szepnął cicho Kobielak, kiedy żegnałam go w progu.
Jakich znów prefe… Jego też zabiję! Uduszę gołymi rękami. Powybijam wszystkich wkoło, będę sierotką wesołą.
Mieliśmy wyjechać o poranku, ale jak to zwykle bywa z ludźmi niezależnymi transportowo, zmarudziliśmy. Po męczącej nocy, kiedy budziłam się co kwadrans i dotykałam śpiącego obok syna, by upewnić się, że jest na miejscu, byłam półprzytomna. Z lustra wyglądał na mnie szop pracz. Nawet kawa nie pomagała. Ojciec w ostatniej chwili postanowił dokupić jeszcze ekologicznych produktów dla mamy. Jeremi bawił się przed domem, a ja kiwałam się nad drugą kawą i resztkami śniadania, mając na niego oko przez otwarte okno. W popielniczce tlił się obrzydliwy poznański, gdyż miałam nieśmiałą nadzieję, że zaspokoję głód nikotynowy tak zwanym paleniem biernym. Może powinnam spalić całą paczkę w mosiężnej misie i sztachnąć się metodą delfickiej Pythii? Pogoda wciąż była jak drut – słonecznie, choć nieco chłodno. Zastanowiłam się. Wyjrzałam na podwórko – mój syn budował w piasku trasy dla wyścigówek. Poza tym nikogo w zasięgu wzroku. Poszłam do sypialni i stanęłam przed ślubnym konterfektem Katarzyny.
– Pokaż się! – zażądałam, czując się wybitnie idiotycznie. – Wzywam cię! Katarzyno Szyft, przybądź!
Nic się nie wydarzyło. Kompletnie nic. Ani lodowatego powiewu, ani złowrogiego bicia zegara (choć o ósmej rano nie miałby takiego wejścia jak o północy, to pewne), ani nawet pierdnięcia myszy. Zero.
To tyle jeśli chodzi o umowy z zaświatami. Zła po równo na nieświętej pamięci ciotkę i na siebie, że dałam się zrobić w konia, wróciłam do kuchni. Z zewnątrz dobiegał głos Jeremiego.
– A temu się otwierają dzwi. I bagaznik. O, widzisz?
O, czyżby dorwał Kobielaka? Biedny doktorek.
– A tu zrobimy garaze.
Nie przeczuwając niczego złego, popatrzyłam przez okno. Jeremi, klęcząc na piachu, z zapałem objaśniał chłopczykowi w niebieskiej bluzce budowę najładniejszego autka ze swej wypieszczonej kolekcji. Zrobiło mi się słabo.
– Jeremi, do domu! – usłyszałam sama siebie jak zza grubej warstwy poduszek. Do diabła, nie mogę przecież teraz zemdleć.
– Chodź szybciej! – wyjęczałam.
– Mama, to jest Dawid. Bawimy się. – Jeremi przyszedł bez oporu, kiwając na nowego kolegę zachęcająco. – Chodź Dawid, to moja mama.
Chłopczyk podszedł parę kroków, patrząc na mnie nieśmiało. W każdej garści trzymał po plastykowym autku. Był chyba w wieku Jeremiego, może rok starszy. Ubrany w płócienną koszulkę z kołnierzykiem, spodenki na szelkach, szare podkolanówki i podniszczone sandałki. Gdyby Jeremi był dorosłym, doświadczonym człowiekiem, pewnie tak staroświecki strój wydałby mu się dziwny i podejrzany, ale z dziecięcą ufnością przyjął nowego towarzysza zabawy z całym dobrodziejstwem inwentarza. Mózg mi pracował na najwyższych obrotach. Co robić? Musiałam jakoś ich rozłączyć. Nie mogłam przecież pozwolić, żeby moje dziecko zadawało się z trupami – to nie był jakiś cholerny „Szósty zmysł”! To było niezdrowe, nienormalne, niemoralne! Wolałam jednak nie robić scen, bo wystraszyłabym Jeremiego. W przypływie natchnienia wygrzebałam z kieszeni pięciozłotówkę.
– Leć do dziadka i kupcie jeszcze cukierków.
– Sam? Fajnie! Dawid, idziemy! – ucieszył się.
– Nie, Dawid zostanie, bo chcę z nim chwilę porozmawiać – sprzeciwiłam się.
– Doobra, to popilnujcie toru wyścigowego. Zaraz wracam – zgodził się Jeremi. Wcisnął autko do kieszeni opadających spodni i poleciał do sklepu, ściskając monetę w garści.
– Nie powinieneś rozmawiać z moim synem. Zabraniam ci tu przychodzić, rozumiesz? – powiedziałam surowo do chłopca w podkolanówkach.
Chyba jednak nie rozumiał. Patrzył tylko na mnie – mały zalękniony duch – a buzia mu się wyginała w podkówkę. O Boże, co ja robię, znęcam się nad siedmiolatkiem.
– Nie, nic ci nie zrobię. Chcę tylko, żebyś sobie poszedł i nie przychodził więcej do Jeremiego. To dla niego niedobre – uderzyłam w ton prośby.
– On się tylko chciał pobawić, proszę pani. – Dziecięcy cienki głos tuż obok odezwał się tak nagle, że aż podskoczyłam. Pod ścianą koło okna stała dziewuszka z kokardami.
– Jak się nazywasz? – zapytałam jak mogłam najspokojniej.
– Ela Weiss, proszę pani. – Dygnęła. – To jest mój brat.
– Co wy tu właściwie robicie, dzieci? To mój dom, nie życzę sobie gości na podwórku, czy to jasne?
Ela zagryzła wargę. Owijała mocno skakankę dokoła ręki, a potem odwijała i zaczynała całą tę operację z drugą.
– Ale my tu mieszkamy – wykrztusiła, zmieszana.
Zdębiałam.
– Tu? Jak to „tu”? Gdzie?
– W piwnicy…
Z duszą na ramieniu poszłam za Elą na tyły domostwa Katarzyny, do komórki na węgiel. Dawid trzymał się z tyłu, milczący i niepewny, wciąż ściskał w rękach samochody Jeremiego.
– Tam jest klapa – powiadomiła mnie dziewczynka, wskazując palcem na stos starych kartonów.
Kiedy je odrzuciłam, ujrzałam wpuszczoną w ceglaną podłogę żelazną kwadratową płytę z klasycznym kolistym uchwytem. Próbowałam ją dźwignąć, ale zdołałam unieść tylko na kilkanaście centymetrów, mając przy tym wrażenie, że pęka mi kręgosłup.
– Dłu-długo tu… mieszkacie? – zająknęłam się, drżąc.
Ela znów owijała skakankę dokoła dłoni.
– Długo. Długo.
– Sami?
– Rodzice poszli po jedzenie. Ale jeszcze nie wrócili. Czekamy na mamę i tatę.
Splotłam palce, zaciskając je mocno, aż zabolało.
– Ta klapa jest ciężka. Jak wyszliście?
Na twarzy dziewczynki odbił się wyraz niepewności.
– Nie wiem – szepnęła bezradnie.
Odetchnęłam parę razy głęboko. To tylko dzieci. Po prostu zagubione dzieci.
– Elu. Wyjeżdżamy z Jeremim jeszcze dzisiaj. Za godzinę, może półtorej. Dawid, jeśli Jeremi się do ciebie przyzwyczai, będzie tęsknił i będzie mu smutno jak odjedziemy. Lepiej, żebyście już się nie bawili. Do widzenia…
Wyminęłam rodzeństwo Weissów i poszłam z powrotem na frontowe podwórko. Nie poszli za mną. Nie zastanawiając się nad tym co robię, udałam się prosto do domu Andrzeja. Dławiło mnie w gardle i wręcz potwornie chciało mi się palić.
– Chwila. Moment. Jakie dzieci w piwnicy? Przestań płakać, bo ja nic nie rozumiem. I usiądź, bo zaraz się przewrócisz! – Andrzej zdjął z najbliższego krzesła stos książek. Witryny były częściowo wybebeszone, a stary gabinet zarzucony stertami literatury. Zastałam doktorka przy sprzątaniu, albo – co bardziej wiarygodne – czegoś szukał. Usiadłam, nadal rycząc jak bóbr. Już sama nie wiedziałam, czy jestem bardziej zdenerwowana czy zawstydzona. Kobielak wyszedł i wrócił po chwili, niosąc kraciasty ręcznik.
– Po… co to? – wydukałam.
– Nie mam ani jednej czystej chustki do nosa.
Bez komentarza. Wzięłam ręcznik, wytarłam oczy i nos, odsuwając od siebie myśl, jak mogę wyglądać.
– No dobrze… – Doktorek przykucnął przede mną na wytartym dywanie. – A teraz referuj od początku, to może załapię.