Выбрать главу

– Tu jestem. Nie chciałem przeszkadzać.

– Podsłuchiwałeś?!

Holender, wyglądał jak uosobienie niewinności. Tylko poruszał się jak kot chodzący po wydmuszkach i nawet śpiwór sobie pościelił na pożyczonym sienniku zupełnie bezszelestnie.

– Skądże znowu. Macie jakieś swoje sekreciki… co mnie to obchodzi? Nic, całkiem nic.

Kiedyś zostanę ojcobójczynią.

– Może powinnaś mu powiedzieć o swoich preferencjach? – szepnął cicho Kobielak, kiedy żegnałam go w progu.

Jakich znów prefe… Jego też zabiję! Uduszę gołymi rękami. Powybijam wszystkich wkoło, będę sierotką wesołą.

* * *

Mieliśmy wyjechać o poranku, ale jak to zwykle bywa z ludźmi niezależnymi transportowo, zmarudziliśmy. Po męczącej nocy, kiedy budziłam się co kwadrans i dotykałam śpiącego obok syna, by upewnić się, że jest na miejscu, byłam półprzytomna. Z lustra wyglądał na mnie szop pracz. Nawet kawa nie pomagała. Ojciec w ostatniej chwili postanowił dokupić jeszcze ekologicznych produktów dla mamy. Jeremi bawił się przed domem, a ja kiwałam się nad drugą kawą i resztkami śniadania, mając na niego oko przez otwarte okno. W popielniczce tlił się obrzydliwy poznański, gdyż miałam nieśmiałą nadzieję, że zaspokoję głód nikotynowy tak zwanym paleniem biernym. Może powinnam spalić całą paczkę w mosiężnej misie i sztachnąć się metodą delfickiej Pythii? Pogoda wciąż była jak drut – słonecznie, choć nieco chłodno. Zastanowiłam się. Wyjrzałam na podwórko – mój syn budował w piasku trasy dla wyścigówek. Poza tym nikogo w zasięgu wzroku. Poszłam do sypialni i stanęłam przed ślubnym konterfektem Katarzyny.

– Pokaż się! – zażądałam, czując się wybitnie idiotycznie. – Wzywam cię! Katarzyno Szyft, przybądź!

Nic się nie wydarzyło. Kompletnie nic. Ani lodowatego powiewu, ani złowrogiego bicia zegara (choć o ósmej rano nie miałby takiego wejścia jak o północy, to pewne), ani nawet pierdnięcia myszy. Zero.

To tyle jeśli chodzi o umowy z zaświatami. Zła po równo na nieświętej pamięci ciotkę i na siebie, że dałam się zrobić w konia, wróciłam do kuchni. Z zewnątrz dobiegał głos Jeremiego.

– A temu się otwierają dzwi. I bagaznik. O, widzisz?

O, czyżby dorwał Kobielaka? Biedny doktorek.

– A tu zrobimy garaze.

Nie przeczuwając niczego złego, popatrzyłam przez okno. Jeremi, klęcząc na piachu, z zapałem objaśniał chłopczykowi w niebieskiej bluzce budowę najładniejszego autka ze swej wypieszczonej kolekcji. Zrobiło mi się słabo.

– Jeremi, do domu! – usłyszałam sama siebie jak zza grubej warstwy poduszek. Do diabła, nie mogę przecież teraz zemdleć.

– Chodź szybciej! – wyjęczałam.

– Mama, to jest Dawid. Bawimy się. – Jeremi przyszedł bez oporu, kiwając na nowego kolegę zachęcająco. – Chodź Dawid, to moja mama.

Chłopczyk podszedł parę kroków, patrząc na mnie nieśmiało. W każdej garści trzymał po plastykowym autku. Był chyba w wieku Jeremiego, może rok starszy. Ubrany w płócienną koszulkę z kołnierzykiem, spodenki na szelkach, szare podkolanówki i podniszczone sandałki. Gdyby Jeremi był dorosłym, doświadczonym człowiekiem, pewnie tak staroświecki strój wydałby mu się dziwny i podejrzany, ale z dziecięcą ufnością przyjął nowego towarzysza zabawy z całym dobrodziejstwem inwentarza. Mózg mi pracował na najwyższych obrotach. Co robić? Musiałam jakoś ich rozłączyć. Nie mogłam przecież pozwolić, żeby moje dziecko zadawało się z trupami – to nie był jakiś cholerny „Szósty zmysł”! To było niezdrowe, nienormalne, niemoralne! Wolałam jednak nie robić scen, bo wystraszyłabym Jeremiego. W przypływie natchnienia wygrzebałam z kieszeni pięciozłotówkę.

– Leć do dziadka i kupcie jeszcze cukierków.

– Sam? Fajnie! Dawid, idziemy! – ucieszył się.

– Nie, Dawid zostanie, bo chcę z nim chwilę porozmawiać – sprzeciwiłam się.

– Doobra, to popilnujcie toru wyścigowego. Zaraz wracam – zgodził się Jeremi. Wcisnął autko do kieszeni opadających spodni i poleciał do sklepu, ściskając monetę w garści.

– Nie powinieneś rozmawiać z moim synem. Zabraniam ci tu przychodzić, rozumiesz? – powiedziałam surowo do chłopca w podkolanówkach.

Chyba jednak nie rozumiał. Patrzył tylko na mnie – mały zalękniony duch – a buzia mu się wyginała w podkówkę. O Boże, co ja robię, znęcam się nad siedmiolatkiem.

– Nie, nic ci nie zrobię. Chcę tylko, żebyś sobie poszedł i nie przychodził więcej do Jeremiego. To dla niego niedobre – uderzyłam w ton prośby.

– On się tylko chciał pobawić, proszę pani. – Dziecięcy cienki głos tuż obok odezwał się tak nagle, że aż podskoczyłam. Pod ścianą koło okna stała dziewuszka z kokardami.

– Jak się nazywasz? – zapytałam jak mogłam najspokojniej.

– Ela Weiss, proszę pani. – Dygnęła. – To jest mój brat.

– Co wy tu właściwie robicie, dzieci? To mój dom, nie życzę sobie gości na podwórku, czy to jasne?

Ela zagryzła wargę. Owijała mocno skakankę dokoła ręki, a potem odwijała i zaczynała całą tę operację z drugą.

– Ale my tu mieszkamy – wykrztusiła, zmieszana.

Zdębiałam.

– Tu? Jak to „tu”? Gdzie?

– W piwnicy…

Z duszą na ramieniu poszłam za Elą na tyły domostwa Katarzyny, do komórki na węgiel. Dawid trzymał się z tyłu, milczący i niepewny, wciąż ściskał w rękach samochody Jeremiego.

– Tam jest klapa – powiadomiła mnie dziewczynka, wskazując palcem na stos starych kartonów.

Kiedy je odrzuciłam, ujrzałam wpuszczoną w ceglaną podłogę żelazną kwadratową płytę z klasycznym kolistym uchwytem. Próbowałam ją dźwignąć, ale zdołałam unieść tylko na kilkanaście centymetrów, mając przy tym wrażenie, że pęka mi kręgosłup.

– Dłu-długo tu… mieszkacie? – zająknęłam się, drżąc.

Ela znów owijała skakankę dokoła dłoni.

– Długo. Długo.

– Sami?

– Rodzice poszli po jedzenie. Ale jeszcze nie wrócili. Czekamy na mamę i tatę.

Splotłam palce, zaciskając je mocno, aż zabolało.

– Ta klapa jest ciężka. Jak wyszliście?

Na twarzy dziewczynki odbił się wyraz niepewności.

– Nie wiem – szepnęła bezradnie.

Odetchnęłam parę razy głęboko. To tylko dzieci. Po prostu zagubione dzieci.

– Elu. Wyjeżdżamy z Jeremim jeszcze dzisiaj. Za godzinę, może półtorej. Dawid, jeśli Jeremi się do ciebie przyzwyczai, będzie tęsknił i będzie mu smutno jak odjedziemy. Lepiej, żebyście już się nie bawili. Do widzenia…

Wyminęłam rodzeństwo Weissów i poszłam z powrotem na frontowe podwórko. Nie poszli za mną. Nie zastanawiając się nad tym co robię, udałam się prosto do domu Andrzeja. Dławiło mnie w gardle i wręcz potwornie chciało mi się palić.

* * *

– Chwila. Moment. Jakie dzieci w piwnicy? Przestań płakać, bo ja nic nie rozumiem. I usiądź, bo zaraz się przewrócisz! – Andrzej zdjął z najbliższego krzesła stos książek. Witryny były częściowo wybebeszone, a stary gabinet zarzucony stertami literatury. Zastałam doktorka przy sprzątaniu, albo – co bardziej wiarygodne – czegoś szukał. Usiadłam, nadal rycząc jak bóbr. Już sama nie wiedziałam, czy jestem bardziej zdenerwowana czy zawstydzona. Kobielak wyszedł i wrócił po chwili, niosąc kraciasty ręcznik.

– Po… co to? – wydukałam.

– Nie mam ani jednej czystej chustki do nosa.

Bez komentarza. Wzięłam ręcznik, wytarłam oczy i nos, odsuwając od siebie myśl, jak mogę wyglądać.

– No dobrze… – Doktorek przykucnął przede mną na wytartym dywanie. – A teraz referuj od początku, to może załapię.