Выбрать главу

– Co tu jest do załapywania? Mam dwa nowe duchy w domu. W piwnicy.

– To tam jest piwnica?

– Jezu, tam podobno mieszkał twój ojciec, czego jeszcze nie wiesz? Wejście jest w komórce. Tak, dokładnie tam, gdzie poniosło w nocy Jeremiego. Dwójka dzieciaków, tak z siedem i dziesięć… może jedenaście lat. Mała powiedziała, że czekają na rodziców, którzy poszli po jedzenie i nie wracają. Nie wracają od pół wieku, od czasów okupacji!

– No dobrze, ale nie rozumiem, dlaczego nagle wpadasz w psychozę. To tylko dzieci i jak sama mówiłaś, tutejsze duchy wyglądają całkowicie normalnie. Nie reagowałaś tak na słoje Nowotnego.

– Ze słoikami nie da się rozmawiać! – wrzasnęłam histerycznie, aż doktorek gibnął się z zaskoczenia i usiadł na podłodze.

– Jeszcze nie rozumiesz? – ciągnęłam. – Ta klapa jest ciężka jak diabli. Skoro ja nie dałam rady jej otworzyć do końca, to na pewno nie mogło jej podnieść dziecko! A to znaczy, że nigdy stamtąd nie wyszli. Te dzieci tam umarły z głodu!

Andrzej w końcu załapał i na moment zamarł z otwartymi w szoku ustami. Otrząsnął się.

– Moment. Uważasz, że…

– Że mam pod podłogą ciała dwójki małych Żydów – dokończyłam dobitnie oraz ponuro i wytarłam ponownie nos w ręcznik.

Andrzej potrząsnął głową.

– Nie, nie, nie…

– Negacja jakby nie pomaga.

– Mnie to nie pasuje. Szyftowa mieszkała w tym domu od bardzo dawna. Na pewno wiedziała o piwnicy. A skoro wiedziała, to tam nie może być żadnych zwłok.

– Tak sądzisz?

– Ta baba była aż niezdrowo pedantyczna. Owszem, mogłaby nawet rozwalić ci głowę siekierą, ale miałaby zawczasu przygotowane ścierki i zaczęła sprzątać w pięć minut później. Przecież nawet w tym pieprzonym bunkrze wszystko ma poukładane alfabetycznie. Trupy pod podłogą za bardzo by drażniły jej poczucie estetyki.

Brzmiało to logicznie.

– Uspokój się. Cokolwiek się tam dzieje, jednego jestem absolutnie pewien. Nie masz – w domu – żadnych – trupów. Przysięgam. – Patrzył mi przy tym w oczy tym absolutnie uczciwym, prostolinijnym, ach-jakże-ja-wszystko-rozumiem, wzrokiem. Ciekawe, czy studenci medycyny dostają jako zadania domowe ćwiczenia min przed lustrem.

– Kocham twój ton pod tytułem „A teraz mamy podejście do pacjenta”. – Siąknęłam nosem po raz ostatni i odłożyłam ściereczkę na najbliższą kupę literatury.

– Wiedźma… – mruknął Andrzej.

– Wymyśl coś lepszego. I jak jesteś taki mądry, to powiedz, co zrobić z tym fantem, że Jeremi też widział te dzieci. Bawił się z tym Dawidem, w ogóle nie dostrzegł żadnej różnicy. Dla niego to było normalne, żywe dziecko.

Wstałam.

– Katarzyna dała ci do zrozumienia, że złożyłaś ofiarę krwi, czy coś w tym rodzaju, prawda? – zastanowił się głośno Kobielak. – No dobrze, a czemu Jeremi? Czy on się tutaj skaleczył?

– Nie.

– Czyli nie ma podstaw sądzić…

– Andrzej, prawdę mówiąc, myślę, że ze sprawami nawiedzeń nie możemy wiązać żadnej logiki. To Katarzyna powiedziała, że złożyłam ofiarę. Mogła kłamać, mogła się mylić… Możemy znaleźć jeszcze dziesięć tak samo dobrych hipotez. Rozwaliłam sobie rękę, okej, ale przede wszystkim cholernie się wystraszyłam.

– A Jeremi?

– Jeremi jest dzieckiem. Dzieci są wrażliwsze. Już sam przyjazd tutaj był dla niego dużym przeżyciem. Mogło wystarczyć. Nie wiem co mam z tym zrobić.

– Nic – poradził Andrzej. – Dziś wyjeżdżacie. Zacznij się martwić dopiero wtedy, kiedy nie wróci do normy po powrocie do domu. Zajrzę do tej piwnicy, jeśli to ma cię uspokoić.

Rozciągnęłam usta w rozpaczliwie sztucznym uśmiechu.

– O nie. To moja piwnica i moje duchy. Nigdzie nie będziesz zaglądał beze mnie.

* * *

Oczywiście, nie dało się wykluczyć z tej wyprawy mego ojca i syna. Obaj zdążyli, niestety, wrócić ze sklepiku, obładowani paczkami poowijanymi w gazety. Rozczarowany Jeremi biegał dokoła domu, wołając małego Dawida, ale chłopczyk chyba się mnie wystraszył tak, że dał nura gdzieś „popod wieczność” i nie wystawiał nawet końca nosa. Tak więc zainteresowanie Młodego w szybkim tempie skierowało się na sprawy dorosłych. Ojciec zlustrował moje zaczerwienione oczy (zimna woda nie pomogła), a potem szepnął mimochodem, w swoim mniemaniu szalenie dyskretnie:

– Kłótnia kochanków?

Dawno już nie byłam tak bliska strzelenia go w ucho. Kobielak udawał, że nie dosłyszał, ale widziałam, jak szczęki mu się zaciskają z irytacji.

– Tato, pożycz jeszcze raz latarkę. Mamy jeszcze jedno pomieszczenie do sprawdzenia – powiedziałam sucho.

Pod ciężkim żeliwnym kwadratem ukazał się ciemny otwór i szczyt starych drewnianych schodków, stromych niemalże jak drabina. Ze środka unosił się zapach stęchlizny.

– Zejdę pierwszy – oznajmił Kobielak. Jakoś nikt się nie sprzeciwił. Czekałam na górze z sercem w gardle. Widziałam tylko czubek głowy Andrzeja i przesuwające się światło.

– Czysto. Można zejść – zawołał.

Odetchnęłam z ulgą. Zdałam sobie sprawę, że aż do tej pory podświadomie oczekiwałam okrzyku grozy i spełnienia swych najgorszych oczekiwań.

– Jeremek, ty zostań na górze. – Przytrzymałam wyrywającego się syna za pasek.

– Ja tez chcę zobacyć!! – zaprotestował gorąco.

– Jeremi…!

– Ja chceee zobaaacyyyyć!!! – zawył z rozpaczą.

– Ktoś musi zostać na górze i pilnować klapy – odezwał się z dołu Andrzej. – Gdyby się zatrzasnęła, nikt nas tu nie znajdzie. Na wyprawach badawczych zawsze pozostawia się ubezpieczenie. Zejdziesz później, Jeremi. Jeśli mama pozwoli – dodał.

Sprytnie. Młody pomarudził jeszcze chwilę pro forma, ale został w komórce jako straż tylna.

Od razu było widać, że piwniczka jest mniejsza od analogicznego pomieszczenia na górze. Andrzej poświecił po ceglanych ścianach. Z obu stron zobaczyliśmy długie drewniane ławy, dość szerokie, by na nich spać. Wyżej byle jakie półeczki, a na nich parę kartoników, przerdzewiałe puszki po landrynkach, lichtarzyk ze świeczką. Tuż obok znalazłam pudełko zapałek, więc zapaliłam jedną. Ze świecą w ręku obeszłam pomieszczenie dokoła. Kobielak miał rację, Katarzyna musiała cierpieć na manię porządkowania, bo nie było tu nawet pajęczyn. Wszystko wyszorowane, w miarę możliwości, jakie można uzyskać w piwnicznej izbie. Przy krótszej ścianie stał malutki stoliczek zbity z paru surowych desek i kołków. Nad nim dostrzegłam wydrapany charakterystyczny wzór – cztery kreski przekreślone piątą. Było ich wiele.

– Musieli tu siedzieć bardzo długo… – Nie zdążyłam się na czas ugryźć w język.

– Kto? Kto siedział? – zainteresował się ojciec.

– Ludzie – powiedział Kobielak szybko. – To kiedyś był schron przeciwlotniczy. Niech pan spojrzy. – Poświecił w górny róg pomieszczenia, wyławiając z ciemności kratkę wentylacyjną. – Tu jedna, tam druga. Wyloty są pewnie gdzieś w ogrodzie, na wypadek bombardowania i zasypania gruzem ludzi w środku.

– Przedziwne. To by w jakiś sposób tłumaczyło te potworne wierzeje na górze.

– Na górze były kiedyś magazyny. Pierwszy mąż Katarzyny dobudował część mieszkalną, tuż po wojnie.

Postawiłam świecę na stole i usiadłam obok na pryczy. Jak potworna musiała być wegetacja tutaj. Anna Frank mogła przynajmniej widzieć niebo przez okno na strychu. Wyobraziłam sobie dwoje dorosłych i dwójkę małych dzieci, skulonych na ławkach w ciemności, by oszczędzić na świecach. Rozmawiających zniżonymi głosami, z obawy, że ktoś ich usłyszy nawet przez gruby strop. Śpiących, aby skrócić wlokący się niemiłosiernie czas. Dzieci, które nie mogą się bawić na słońcu i powietrzu. Zamrugałam, czując, że znów napływają mi łzy do oczu. Może to przez zdradliwą wilgoć wydało mi się, że pod przeciwległą ławą coś błyszczy. Przetarłam oczy. Błysk nie okazał się złudzeniem. Schyliłam się więc, by podnieść z posadzki okulary w cienkich metalowych oprawkach. Wyglądały bardzo… współcześnie. Nim jednak zdecydowałam, co z nimi zrobić, szczupłą piwniczną przestrzeń wypełnił pełen zaskoczenia krzyk mego ojca.