Struchlałam. A niech to szpak zadziobie, tak się wkopać…!
– W liście – uratował mnie Andrzej, wykazując podziwu godny refleks. – Zostawiła list z wytycznymi odnośnie spadku.
– A mogę go przeczytać?
– Mmm… zapodział się gdzieś. Nie było w nim zresztą nic ważnego.
– Tak, nic ważnego – przytaknęłam gorliwie.
Rodziciel chyba tego nie kupił tak do końca, ale nie drążył dalej.
Moja piekielna spadkodawczyni ukazała się w momencie najmniej odpowiednim, kiedy pakowaliśmy bagaż do auta i mieliśmy zamiar otrząsnąć pył Czcinki z kół. Musiała mieć chyba tę złośliwość wrodzoną, czy też może „wduchowioną”, biorąc jej obecny stan. Zobaczyłam ją, kiedy niosłam do samochodu ostatnią torbę. Stała na skraju podwórza, w wyzywającej pozie, z założonymi rękami oraz arogancką i jakby zniecierpliwioną miną dumnej Marianne prowadzącej lud na barykady.
– A więc jednak znalazłaś – odezwała się obojętnym tonem. – Chciałam jeszcze trochę poczekać, ale bachory się wtrąciły. – Skrzywiła pogardliwie usta. – Uważaj. Ja cię obserwuję.
– Was wszystkich – dodała, zwracając twarz w stronę Jeremiego, który siedział za kierownicą i bawił się w wyścigi formuły pierwszej, wydając straszne odgłosy naśladujące warkot silnika i pisk opon.
Słuchałam tej przemowy nieruchoma jak słupek, ale w tejże chwili bezwład minął mi jak ręką odjął, za to ogarnął mnie, jak to mówią, dziki wkurw. W jednej nanosenkundzie doszłam do stanu wrzenia, zdolna w pojedynkę pacyfikować niewielkie osiedla mieszkaniowe, dusić staruszki moherowym beretem i urwać łepek temu misiu. Dowolnie. Rąbnęłam torbą o ziemię i runęłam do Katarzyny, zdecydowana ją rozerwać gołymi rękami na ektoplazmatyczne strzępy, nie pamiętając, że jest to zupełnie bezsensowne. W rezultacie zjawa rozpłynęła się szybciej niż dym zaatakowany suszarką, a ja wpadłam twarzą prosto w drapiące gałęzie wiśni.
– Reszka…? – usłyszałam zdziwiony głos ojca.
Wyplułam białe kwiecie, dysząc z wściekłości.
– Obserwuje nas, psia jej mamusia – wycedziłam, tocząc dzikim wzrokiem dokoła, wypatrując wroga. – Ja ci, cholero, pokażę!
Między gałązkami dyndał ułamek sczerniałego lusterka. Zerwałam go gwałtownym ruchem, aż sznurek werżnął mi się w dłoń.
– Co się dzieje? – To był Andrzej.
– Nieproszony gość – mruknęłam, mijając go. Wyciągnęłam z torby plik cedeków, następnie pomaszerowałam z powrotem do sypialni Katarzyny, by bezceremonialnie przegrzebać jej szuflady w poszukiwaniu nici. Obaj panowie łazili za mną jak dwa psy, depcząc sobie nawzajem po nogach i zadając mi głupie pytania, które zbywałam wyniosłym milczeniem. Ojciec pękł, kiedy powiesiłam na wiśni pierwszą płytkę, rzucającą wesołe tęczowe błyski w słońcu.
– Zwariowałaś?! – jęknął, łapiąc się za głowę.
– Tato, choć raz nie zadawaj mi pytań, dobrze? – warknęłam. – Udawaj, że nic nie widzisz.
– Ale…
Kobielak ujął go pod łokieć i poprowadził w stronę auta.
– Chwilowe załamanie nerwowe. Raczej niegroźne. Nazywamy to „upustem behawioralnym” – bredził naukowo. – Osoba w tym stanie odprawia swoisty rytuał. Jeśli go zakłócić, może dojść do zachowań agresywnych…
O, to na pewno.
Andrzej usadził mego ojca w samochodzie i wrócił do mnie.
– Co jest? – spytał przyciszonym głosem.
– Objawiła się ta suka. Robię nowy krąg ochronny – wyjaśniłam, z determinacją wiążąc końce włóczki. – Ona używała luster, to ja wezmę dyski. Nie lubiła techniki, nie? No to na pewno jej się to nie spodoba!
Zrozumiał w lot.
– Kurczę, mało masz tych płytek. Przyniosę swoje. Mam trochę uszkodzonych.
Zdębiałam.
– Ty masz komputer?!
– Oczywiście. Myślałaś, że te magisterki to piszę ręcznie?
Nie wiem, co myślałam. Możliwe, że nie myślałam wcale. Otoczyliśmy cedekami cały dom, wieszając na każdym drzewie przynajmniej dwa. Żeby już na pewno nie było wątpliwości, kogo ma ten kordon zatrzymać, na każdym wypisałam markerem Katarzyna Szyft – i przekreśliłam każdą inskrypcję, koncentrując się na wyobrażeniu ciotki, jakbym skreślała jej istnienie.
– Miejmy nadzieję, że zadziała – westchnął Andrzej.
– W ogóle nie dopuszczaj myśli, że nie zadziała – skarciłam go. – Oczywiście, że to jest improwizacja, ale właściwie czemu nie? Katarzyna używała lusterek, a co niby magicznego jest w szkle i azotanie srebra? Wszystko mamy w głowie!
– Ja nie mam – sprostował Kobielak.
– Kto wie, co tam masz – mruknęłam. – Może ci tylko wiary brakuje, kolego. Zrobisz coś dla mnie?
– Tak?
– Kiedy odjedziemy, wyjmij drzwi komórki z zawiasów, porąb i spal w cholerę. Nie w domu, nie w piecu. Najlepiej gdzieś w ognisku. I najlepiej, żebyś to robił w rękawiczkach.
– Okej. Co z nimi nie tak?
– Ta pieprzona klątwa zadziałała. Szlag by trafił, Jeremi też to widział. Nie zdążyła go sięgnąć, chyba ją odepchnęłam, chociaż nie bardzo wiem jak.
– Ou… Dobra. Drzwi. Nie ma sprawy, załatwię jeszcze dziś. A jak to wyglądało?
– Widziałeś kiedy opętany makaron?
– Nie sądzę. Makaron?
– Powaga. Co najmniej czterojajeczny, z bonusem do rzutu na agresję.
Chowając resztki nici do kieszeni, trafiłam na coś twardego.
– A, znalazłam je… – zaczęłam, wyjmując okulary.
– To moje! – Kobielak ucieszył się jak dziecko i natychmiast wsadził je na nos. – Gdzie były?
– W… w trawie. Koło domu – powiedziałam słabym głosem.
– Kurczę, dzięki. Przeszukałem całą okolicę i już straciłem nadzieję. Nowe szkła to spory wydatek, na samą myśl bolał mnie portfel.
Uśmiechnęłam się z przymusem.
– Fajnie. Dobrze ci w nich. Wyglądasz… intelektualnie.
Przed odjazdem położyłam jeden z samochodzików Jeremiego na progu domu. Miałam nadzieję, że Dawid go znajdzie, a ten kawałek plastyku jakoś odciśnie się w jego niematerialnej rzeczywistości i przybierze formę… ducha przedmiotu? A może powinnam zabawkę spalić na stosie ofiarnym? Jakże niewiele jeszcze wiedziałam.
Jeremi nie wspominał ani słowem „ośmionicy” w komórce, jakby wytarł ją dokładnie z pamięci. Za to emocjonował się znalezionymi „skarbami”, dzieląc skórę na niedźwiedziu i fantazjując na temat przyszłych zakupów. Nie miałam sumienia uświadamiać go, że lwią część niespodzianego daru niebios zabierze urząd skarbowy, a resztę użyjemy na remont Szyftówki. O ile zostanie jakaś reszta. Zdecydowałam, że dotrzymam umowy. Gdybym teraz porzuciła dziedzinę Katarzyny, zabierając jednocześnie kasę, ciotka z pewnością by mi tego nie darowała i mściła się do końca życia. Mojego, rzecz jasna. A to mi się nie uśmiechało.
– Popats, zołniez – odezwał się Jeremi, przyciskając nos do szyby.
Spojrzałam odruchowo, mając myśli zajęte całkiem innymi sprawami. Na skraju wąskiego traktu śródleśnego, przez który przebijaliśmy się z narażeniem resorów, stał Eryk Liebke. Śmiesznym gestem zasalutował do odkrytej głowy – jakby odruchowo chciał zrobić heil, i w ostatniej chwili zorientował się, że omal nie popełnił grubej gafy. Pomachałam mu ukradkiem przez okno.
– Jaki to zołniez? Gdzie ma karabin? – zastanowił się głośno mój syn. Wtedy zorientowałam się, że Eryk nie ma już na mundurze hitlerowskich gap, ani dystynkcji, za to górne guziki nieregulaminowo rozpięte. I może to było złudzenie, ale gdzieś z tyłu za świerczkiem mignął mi przez sekundę paskudny malinowy kolorek.