Połowę drogi do domu zajęły mi rozmyślania. Odnosiłam wrażenie, że zaczynam rozumieć reguły, choć dziwaczne, niecodzienne, wręcz obłąkane – miały jakąś wewnętrzną logikę. Zyskiwałam przynajmniej częściową kontrolę nad sytuacją, aczkolwiek była to kontrola na podobieństwo czołgu jeżdżącego po plantacji truskawek. Duchy były duchami, nic co niematerialne nie mogło mnie, nas, skrzywdzić. I tylko jeden element nie pasował do tej ślicznej koncepcji.
Skąd wzięły się w piwnicy okulary Andrzeja Kobielaka?
Powinnam mieć jakieś przeczucia. Rozumiecie, albo się tą czarownicą jest albo nie, holender. Wiedźmienie powinno wiązać się z gotowaniem zupy na wężu (skąd mam wziąć węża, może starczyłby węgorz?), tańcami goło pod księżycem – rekordy romantyzmu i reumatyzmu, oraz wieszczeniem Makbetowi. Co prawda żadnych Makbetów w okolicy nie było, ale wieszczenie by się przydało mnie samej, prywatnie, na użytek domowy. Wywieszczyłabym sobie zawczasu, jak zneutralizować panią-z-zerówki, która zrobiła piekło, bo Młody podpisał obrazek z liściem kasztanowca „marihłana”. Nie dość, że musiałam poświęcić czas na idiotyczną rozmowę z tą kretynką i dzielnicowym, to jeszcze wyjaśnić Młodemu, na przykładach zdjęć, botaniczne różnice między aesculus parviflora a cannabis sativa. Oraz ortograficzne między „marihuana” a „marihłana”. Ciekawych wrażeń dostarczał mi również Ziębiński & S-ka oraz cały przekrój biurokracji w Wydziale Ksiąg Wieczystych Urzędu Miejskiego. Jeśli kiedykolwiek zniosą w Polsce pozwolenia na broń, ja będę pierwszą klientką najbliższego sklepu ze strzelbami.
Tak więc z wieszczenia nici i fastrygi. Kiedy dziadek zabrał Jeremiego na jakąś wystawę „pooglądać zwierzątka”, miałam wrażenie, że chodzi o wystawę psów, albo kotów, ewentualnie rybek akwariowych, i nie przeczułam niczego złego. A powinnam.
Byłam jednak zajęta pilnym zarabianiem pieniążków, wypełnianiem bardzo-ważnych-a-nikomu-niepotrzebnych kwestionariuszy, z których wynikało, że ja to ja i się pod siebie nie podszywam. Alleluja, wszyscy klaszczą w dłonie. Dodajmy do tego lokalny Armagedon pod tytułem „Jeremi Wiśniewski niedługo idzie do pierwszej klasy”.
Poza tym w nielicznych wolnych chwilach usilnie surfowałam po Internecie, poszukując czegoś o czarownicach. Jeśli brać pod uwagę tradycyjny wizerunek wiedźmy, kompletnie nie mieściłam się w żadnych kategoriach, bo ani nie byłam wiejską guślarką, zbieraczką ziół i akuszerką, ani miejską specjalistką od kabały, kącikiem złamanych serc i psychoanalizy w jednym. Biorąc pod uwagę zaś wytyczne literackie, brakowało mi garbu, bielma na oku, wystającego zęba, kurzajek i czarnego kota. Oraz miotły. Jak przypuszczałam, odkurzacz był zbyt nowoczesny. Z kartami zaznajomiona byłam jedynie w zakresie remika, pokera i Czarnego Piotrusia. Palenie na stosie też było jakby leciutkim przeżytkiem.
Pod hasłem „czary” można było znaleźć praktycznie wszystko – od słynnego „Młota na czarownice” aż po afrodyzjaki i makijaż permanentny. „Zaczarujesz go swą urodą i zmysłowością”. Ehm… Babrałam się w opisach syberyjskich praktyk szamańskich, polegających na monotonnych zaśpiewach, pukaniu w bębenek i piciu wódki. Wódeczkę, owszem chętnie, ale może niekoniecznie przy bębnie i w namiocie ze skór karibu. Wywracanie oczami plus toczenie piany z ust oraz przyjmowanie w swoim wnętrzu tego czy tamtego mzimu wydawało mi się co najmniej niehigieniczne. Poza tym byłam jakby nieodpowiedniego koloru. A już to, co miałam okazję poczytać na stronach tak zwanych ezoterycznych, przyprawiło mnie o trwały opad szczęki. Normalnie mogłabym robić za pług śnieżny. Mniejsza o celtycki zodiak drzewny, nawet sympatycznie czuć więź duchową z brzozą czy świerkiem, czemu nie? Za to spanie między papierzanymi piramidkami, co pole magnetyczne zaginają, było trochę nie halo. Podobno piramidy służą do ostrzenia żyletek i konserwacji mumii – ergo wyostrzę się w takiej piramidalnej sypialni, czy może zmumifikuję? A już absolutnym hitem był tak zwany pierścień Atlantów, z firmy jubilerskiej Zenon Kądziołko, która produkowała (według własnej reklamówki) „jedyne oryginalne, niepowtarzalne pierścienie Atlantów, chroniące właściciela przed wszelkim złem”. Nie uściślono – czy właściciela pierścienia, czy może właściciela firmy. Właściciela firmy na pewno strzegły przed mizerią finansową, to pewne. Mogłam się też obwiesić w celach ochronnych turkusami lub bursztynem, ale w niebieskim mi nie do twarzy, a z bursztynów mieliśmy tylko staroświeckie korale po babci. Z ciekawszych rzeczy znalazłam przechowywanie kasztanów pod łóżkiem albo w wersalce w bliżej nieokreślonych celach ochronno-zdrowotnych. Z powątpiewaniem obejrzałam kasztany Młodego, przechowywane w pudełku od zeszłego października. Nie wyglądały zdrowo. Generalnie wnioski przedstawiały się tak, że se mogę te badania nawinąć i posolić. Nigdzie nie znalazłam konkretnych wskazówek, co czynić, kiedy człowieka nawiedza upierdliwa ciotka w stanie wskazującym na nieżywość, a dziecko bawi się z obcymi duchami.
Spirytyzm to była jeszcze inna para kaloszy. Po przeczytaniu dwóch książek i odwiedzeniu dziesięciu portali dyskusyjnych miałam wrażenie, że błądzących dusz jest więcej niż ludzi żyjących, a co drugi statystyczny Polak: a/ ma, b/ miał, c/ miewa epizodyczne d/ stałe kontakty z zaświatami e/ jest reinkarnacją wodza Siedzącego Byka lub Marilyn Monroe. Nawet nie próbowałam rejestracji, panicznie boję się wariatów. Pod czaszką zalegały mi setki opowiastek o poltergeistach, zjawach rzymskich żołnierzy, mnichach nawiedzających opuszczone klasztory, obrazach spadających ze ścian, spirytystycznych fotografiach i mediach rzygających ektoplazmą. Ani słowa o nieśmiałych esesmanach lub małych Żydach, zauroczonych plastykową zabawką. Dwa elementy pasowały: wielokrotnie nawiedzane osoby opisywały uczucie zimna jako zapowiadające przybycie ducha, a lustra i kawałki metalu były ważne w tradycji rzucania czarów. U mnie jedna, oczywiście, sytuacja musiała stać na głowie. Katarzyna trzymała się reguły i wyziębiała okolicę w miarę regularnie, niczym ezoteryczny lodowiec, natomiast szeregowy Erich Liebke i cała reszta podróżnych, jacy tymczasowo zatrzymali się na stacji Czcinka-Wieczność, żadnych termicznych ekscesów nie uskuteczniali. No i gdzie w to wszystko wetknąć krąg ochronny z płytek CD? Nowa świecka tradycja, hę?
Pan doktór się nie odzywał. Nie dzwonił i nie mailował, i w ogóle zachowywał się gorzej niż umarły, bo zmarli to mnie czasem odwiedzali, a on nic. Wkurzał mnie brakiem. To znaczy wiadomości brakiem. A do niego mogłam zadzwonić co najwyżej zębami.
Bez przekonania, wyłącznie z obowiązku weszłam do skrzynki na interii i mój żołądek nagle wykonał podskok. Licznik, dotąd niezmiennie prezentujący beznadziejne okrągłe zero, pokazywał 1. Masz wiadomość, masz wiadomość!
„Jak to reklama, to zacznę kląć” – pomyślałam, otwierając folder.
Wiadomość: Czesc Reszka, autor: doctorlecter.
Zachichotałam.
Czesc Reszka – pisał marnotrawny doktorek po niemal sześciu tygodniach głuchego milczenia. – Pytałem o rodzine Weissow po okolicy. Nie mieszkali tutaj ani Weissowie, ani ci faceci z zegarka. Dotarlem za to do rodziny Kiewe w Anglii, pod Lyonem przez Towarzystwo Polonijne. Henryk Weiss i jego wspolnik Kiewe przed wojna mieli hurtownie towarow galanteryjnych, ciuchy, buty i takie rzeczy. Rodzinie Kiewe udalo sie uciec za granice w 1940, Weiss podobno się odlaczyl i sluch o nim zaginał. W kazdym razie angielscy Kiewe nic o nim nie wiedza i tylko mi przemailowali pare skanow zdjec z albumu dziadka, masz je w zalaczniku. Bardzo uprzejmi ludzie. Miejscowe dziadki pamietaja ze Niemcy rozstrzelali tu chyba jakies zydowskie malzenstwo, bo byla kobieta i facet, ale nic sie nie zachowalo, nawet groby, tyłko wiadomo ze na starym cmentarzu koło Tarnikow ich pochowano, a poza tym nic. Ani słowa o dzieciach. Wisisz mi pol litra – moze być kefir. Pozdrawiam Andrzej