Выбрать главу

Muszę przyznać, że mnie zadziwił. Nie miałam najmniejszych nadziei na odszukanie choćby śladu po rodzinie Weissów, a tu proszę – nie tylko potwierdzenie, że faktycznie istnieli, a nawet jakieś fotografie. Z mocno bijącym sercem otworzyłam pierwszy jpg. Amatorska fotografia była niezbyt dobrej jakości, prześwietlona z brzegu i wyblakła do koloru sepii, ale nadal rozpoznawalny był na niej szyld z napisem Weiss & Kiewe – Galanterya Warszawska. Poniżej na tle sklepowej witryny stało dwóch facetów w kapeluszach i jasnych letnich garniturach. Z twarzy pozostały tylko dwa białe owale z ciemniejszymi plamami oczu i wąsów. Szkoda, ale przynajmniej widać było wywieszkę. Następne zdjęcie prezentowało się lepiej – może dzień akurat był nie tak słoneczny, a może fotograf sprawniejszy. Tutaj gość z huzarskim wąsem, w kraciastej czapce z daszkiem trzymał za uzdę białego konia, na grzbiecie którego siedziała kilkuletnia dziewczynka z wymuszonym uśmiechem kogoś, kto bardzo chce zejść, ale fotograf sadysta właśnie wykrzykuje brednie o ptaszku i trzeba robić dobrą minę do złej gry. Bez pudła rozpoznałam w tym szkrabie Elę – mniejszą, młodszą o jakieś trzy lub cztery lata. Czy facet w cyklistówce był jej ojcem, czy może przyjacielem rodziny, „wujkiem”, skoro fotografię przechowywano w rodzinnym albumie Kiewe’ów? Trzecia fotka znów była strzelona z ręki – chyba na jakiejś wycieczce, gdyż przedstawiała dwie pary młodych ludzi w ubraniach przed wojną uznawanych za sportowe. Panowie w pumpach, swetrach i miękkich czapeczkach; panienki – całkiem apetyczne w wielkich słomkowych kapeluszach i wzorzystych bluzkach. I znów problem: brak podpisów. Który z tych roześmianych dwudziestolatków jest Heniem Weissem, a który to Abramek Kiewe? Pewnie sami posiadacze fotografii nie byli tego pewni. Niemniej niech im Bóg w dzieciach wynagrodzi ich dobre serce.

Odpisując na maila doktorka, słyszałam, jak moja rodzina wróciła z wystawy. W przedpokoju rozbrzmiewały konspiracyjne szepty, chichoty i szuranie butami. Podejrzane. Młody powinien natychmiast po zrzuceniu butów wparować do mej samotni, wleźć mi na głowę i zachłystując się z emocji, referować, co widział, przesadzając przy tym miejscami oraz snując fantastyczne wizje „co by było, gdyby”. Tymczasem ów dwuosobowy Gang Olsena knuł coś podejrzanie. W grę wchodziły: nielegalne spożywanie lodów, podarte (znów) spodnie, albo na przykład uporczywe pisanie na ubłoconym aucie sąsiada bródas – od kiedy Młody odkrył istnienie o z kreską, wtykał je wszędzie, gdzie się dało. Wypełniona takimi urozmaiconymi podejrzeniami, szybko wysłałam list, i bardzo ostrożnie podniosłam się z obrotowego krzesełka, by nie zaskrzypiało. Niczym lis czający się na drób, przekradłam się pod pokój rodziców i wyjrzałam jednym okiem zza futryny, mając nadzieję przyłapać męską część rodziny na czymś zdrożnym.

– Aaa, popats, macha…! Rusa się – szeptał rozemocjonowany Młody. Obaj panowie byli bardzo zajęci czymś na stole, co jednak zasłaniał mi Jeremi.

– Co się rusza? – zapytałam, wchodząc do pokoju.

Wpadli w panikę, usiłując ukryć za plecami jakiś słoik. Nic to jednak nie dało.

– Dooobra… – rzekł Młody z rezygnacją.

– Mamy zwierzątko – wyjaśnił mój ojciec. Poczułam, jak schodzi ze mnie powietrze. Nic innego, tylko kupili na tej wystawie mysz!

– Tato! W tej ciasnocie? Przecież… O Matko Boska!! – W tejże chwili ujrzałam w całej krasie zawartość słoika. To nie była mysz. Prawdę powiedziawszy, wolałabym mysz. Kochałam w tej chwili myszy, uwielbiałam, mogłabym mieć dziesięć na raz, sto myszy!

Przez szkło patrzył na mnie największy karaluch, jakiego widziałam w życiu.

Po prostu gigantyczny.

– Yyyy… co… to… jest…? – wyrzęziłam z trudem przez zaciśnięte z obrzydzenia zęby.

– Robaczek – odparł ojciec z miną niewiniątka.

– To jest karacan brasylijski – oświadczyło moje dziecko z uczuciem. – Nazywa się Aleksander.

– Aleksander… – powtórzyłam słabym głosem, oszołomiona, mając nadzieję, że to tylko koszmarny sen i za chwilę się obudzę.

– Aleksander Macedoński – uzupełnił ojciec. – W skrócie Macuś.

– Macuś…

Macuś poruszył odnóżem, co mnie otrzeźwiło.

– Jezu Chryste i na Merlina! Tato, kupiłeś karalucha?! I to wielkiego jak krowa!

– Sama jesteś karaluch. To jest karaczan brazylijski, piękny okaz. I nie ja go kupiłem, tylko Jeremi.

– Tym gorzej! Jeremi, nie miałeś na co wydawać pieniędzy, tylko na robala? – zapieniłam się.

– Kostował tylko dwa złote! – nadęło się moje dziecko.

– I jeszcze dostaliśmy słoik gratis – wtrącił piekielny dziadek koszmarnej latorośli.

– Mówiłaś, ze mogę mieć zwiezacka!

– Ale nie z tyloma nogami! – Otrząsnęłam się ze wstrętem.

– Krystyno, sugerujesz, że mam Macusiowi urwać nadprogramowe nóżki?! I to przy dziecku?

Ja zwariuję.

– W ogóle o czym my dyskutujemy? Jeremi, bierzesz to paskudztwo i odnosisz do sklepu. Jak sprzedawca nie zechce oddać kasy, to mu zostaw te dwa zeta, ale robal ma stąd zniknąć.

Młody już zrobił minę poprzedzającą zwykle wielki rozpaczliwy ryk, kiedy mój ojciec zaproponował przymilnie:

– Wnusiu, a podarujesz dziadkowi robaczka? W prezencie?

Cholerny Jeremi miał refleks, mimo młodego wieku, w oku pojawił mu się błysk zrozumienia, i nim zdążyłam zaprotestować, wręczył dziadkowi naczynie z Aleksandrem Macedońskim.

– Prosę, mas, dziaduniu.

Zdawało mi się, że Aleksander pomachał mi drwiąco czułkiem.

– Dziękuję wnusiu. – Dziadek pocałował Młodego w czubek głowy. – Możesz go u mnie odwiedzać. Reszka, nie waż się krzywdzić mojego karaczanka.

– A więc to tak? – rzekłam ironicznie. – Uważacie, że jesteście tacy cwani? Tato, za niecałą godzinę do domu wraca mama. Ciekawe co ona powie na widok tego całego Macusia. Nie przypuszczam, żeby chciała go mieć w pokoju, a do mnie go wniesiesz po moim trupie.

* * *

Tak jak przypuszczałam, matka na wieść, że mogłaby dzielić lokal z karaluchem, zaczęła pakować walizki. Ojciec zaś został nazwany zoofilem i kryptogejem, skoro nad żonę stawia wyżej robala płci męskiej. Muszę przyznać, że słuchałam odgłosów tej wojny domowej nawet z dużym zainteresowaniem. Moi rodzice byli oczytani, oboje odznaczali się niezłą erudycją, choć mama raczej wolała literaturę rozrywkową, tak więc awantury w ich wykonaniu były istnym przedstawieniem, a para aktorów prześcigała się w słownej wirtuozerii. Kiedy byłam mała, bałam się tych awantur, sądząc, że każda może skończyć się rozwodem. Doświadczenie jednak przekonało mnie, że potyczki słowne rozładowują atmosferę. To ciche dni były groźne.

Siedzieliśmy z Młodym na jego wyrku w identycznych pozach, z podwiniętymi nogami i brodami wspartymi na rękach, kontemplując to, co działo się po drugiej stronie korytarzyka.

– Kłócom się – powiedział Młody tonem obojętnego zagajenia.

– Przez ciebie się kłócą. Ty kupiłeś karalucha – wytknęłam mu bezlitośnie.

Mój niespełna siedmioletni mężczyzna wzruszył ramionami.

– Ale dziadek mnie namówił – sypnął, a potem dodał z nagłym entuzjazmem: – Tam byli taaakie wieeelkie pająki! – Zrobił odwieczny gest wędkarza.

– Były – poprawiłam odruchowo. Ała… czyli powinnam się cieszyć, że nie przynieśli do domu tarantuli? Jasne, szaleję z radości.