Jak mogłam się domyślać, rodzice w końcu poszli na kompromis, a karaczan brazylijski miał pozostać w swoim słoju, póki obecny właściciel nie znajdzie mu nowego. To znaczy nowego opiekuna, nie słoik. Jak znałam życie, mogło to potrwać nawet parę lat, a przez ten czas obie z matką dostaniemy nerwicy takich rozmiarów, że moczenie nocne to przy niej pikuś. Nawiasem, ile takie robale żyją? Tknięta nową myślą, poleciałam do komputera po informacje z sieci.
Karaczan brazylijski… Blaberus giganteus – osiąga wielkość 5 – 6,5 cm. Zdjęcie idealnie zgadzało się z wyglądem owadziego potworka. Wypisz wymaluj. Brrr… Długość życia… Alleluja! Długość życia wynosi 4-8 miesięcy. Robal wyglądał na wyrośniętego, więc istniała realna szansa, że się niebawem przekręci.
Nawet bardzo niebawem. W mej wiedźmiej głowie zaczął powstawać szatański plan pozbycia się wroga. Od paru dni żyłam w permanentnym napięciu nerwowym i zbyt mało sypiałam. Za to zaczęłam za dużo jeść, co było u mnie nieomylną oznaką nerwicy. Musiałam się jakoś ratować przed otyłością!
Odczekałam, aż zostanę sama w domu, po czym zaczęłam przygotowywać się do bitwy. Nogawki dżinsów upchnęłam w wysokich cholewkach glanów. Mimo wysokiej temperatury włożyłam polar z kapturem i ściśle zawiązałam wszystkie sznurki. W końcu zamotałam sobie na twarzy kuchenną ścierkę do naczyń, naciągnęłam żółte gumowe rękawice, a z szafki w łazience wyciągnęłam broń: zakurzony pojemnik z raidem. Tak wyekwipowana, wkroczyłam do pokoju, gdzie przebywał wróg. Miałam zamiar popełnić morderstwo z premedytacją (niech bogowie zlitują się nad mym sumieniem), a potem zamaskować je, twierdząc, że ofiara zeszła ze starości.
Skierowałam wzrok sokoli (oraz dyszę zabójczego spreju) w stronę parapetu, gdzie rezydował jeszcze chwilowo żywy denat, po czym zmartwiałam ze zgrozy. Oblałam się zimnym potem pod odzieżą ochronną i prawie udusiłam. Ciśnienie spadło mi nagle jak w przebitej oponie, mało nie zemdlałam. Słój po ogórkach wraz ze straszliwą zawartością, do tej pory stojący spokojnie na słoneczku, leżał na boku, najwyraźniej przewrócony skrzydłem okna poruszonego przeciągiem. Powiewała nad nim frywolnie zasłonka, a sam pojemnik był okrutnie, straszliwie pusty! Po Aleksandrze Macedońskim zostało jedynie trochę wiórków, trawy i nadgryziony kawałek jabłka. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że nie mam pojęcia, kiedy nastąpił wypadek, a cholerny Macedoński może w tej chwili być absolutnie wszędzie. Może właśnie łazić po kuchni, włamywać się do bieliźniarki, siedzieć pod poduszką albo robić kupę do czyjegoś kapcia. W panice zaczęłam rozglądać się po dywanie. Dom był zarobaczony, nie mogłam tu zostać ani chwili dłużej, a już na pewno nie na noc, kiedy groziła mi inwazja w łóżku. A rachunkiem za hotel obciążę ojca. Ostatecznie to jest jego karaluch!
Oczywiście, ten moment musiała wybrać nieświętej pamięci Katarzyna, żeby mi się ukazać. Później, kiedy byłam już w stanie trzeźwo myśleć i wnioskować, doszłam, że widocznie nieświadomie obudowałam się jakimiś murami, granicami i kordonami, których nie była w stanie przebić, a dopiero szok spowodowany ucieczką Aleksandra Macedońskiego spowodował, że stałam się bezbronna oraz podatna na czynniki spirytystyczne. Tymczasem jednak gapiłam się jak cielę na wrota, kurczowo tuląc do piersi rozpylacz z trucizną i starając się zajmować jak najmniej miejsca na dywanie. Trzymana dotąd w ryzach robalofobia nagle rozkwitła we mnie przebogato, jakby prawem kontrastu.
– Mają budować szosę na Czcinkę! – wypaliła Katarzyna ze świętym oburzeniem. – Natychmiast masz im zabronić!
„Komu? Co?” – pomyślałam mętnie i natychmiast o tym zapomniałam, bo nowy straszliwy widok przykuł moją uwagę.
Zjawa mojej ciotecznej babki przez chwilę napawała się moim wyrazem twarzy (a w każdym razie tego kawałka widocznego nad ścierką) i lękliwą postawą.
– No i co? – rzuciła butnie.
Próbowałam coś powiedzieć, ale wydobyłam z siebie tylko żałośliwy pisk i wskazałam gumowym paluchem okno. Katarzyna doszła do słusznego wniosku, że chyba coś jest nie halo, a ja nie patrzę tam, gdzie powinnam i ogólnie coś jej umyka. Obejrzała się za siebie.
Siedzący na firance Aleksander Macedoński poruszył odnóżem.
Zamarłam.
Aleksander Macedoński, karaluszy imiennik niewątpliwie najsłynniejszego pedała świata, ruszył nóżką powtórnie, jakby tupał z irytacją, po czym statecznie przemieścił się czułkami w dół.
Duch też zamarł. Nawet bardziej ode mnie.
A potem całą kubaturę salonu wypełnił przenikliwy metafizyczny wrzask. Właściwie nie mogłam się zorientować, czy odbieram go uszami czy może tajemniczym szóstym zmysłem. Tak czy owak, mój odbiornik został przeciążony o jakieś dwieście procent. Krzyk Katarzyny przejechał mnie na wskroś z równą łatwością, jak piach z ustawionej na maks piaskarki przedostaje się przez ażurową firankę. Możliwe, że podobne uczucie towarzyszyło jakiemuś biednemu mieszkańcowi Hiroszimy, nim wyparował, zostawiając po sobie tylko cień na ścianie. Atomy mi się obtrząsnęły i musiało potrwać dłuższą chwilę, nim osiadły na starych miejscach.
Katarzyna odsunęła się maksymalnie od okna i brazylijskiego potwora-emigranta, przy czym wyglądało to nadzwyczaj widowiskowo, gdyż nogi jej zostały w tym samym miejscu, natomiast cała reszta usiłowała zwiać. W efekcie w niewiarygodny sposób wygięła się i zniekształciła niczym obraz w zepsutym telewizorze. „Przepraszamy za usterki” – podsunęło mi wewnętrzne zwierzątko, chichocąc nerwowo, niemniej złośliwie.
Wrzask Katarzyny osiągnął niemalże rejony dostępne tylko nietoperzom i wtedy urwał się nagle. W tej samej chwili zjawa roztopiła się w przestrzeni, szybko jak grudka wosku wrzucona do pieca.
Jeszcze przez dobrą minutę wpatrywałam się w puste miejsce po metafizycznym gościu, sapiąc przez ręcznik. W końcu poczułam, że jest mi gorąco, duszno i raczej niefajnie, więc zaryzykowałam przynajmniej zdjęcie lnianego wyrobu z oblicza. Chwilowe ożywienie Aleksandra Macedońskiego minęło. Siedział sobie spokojnie na firance i lekko powiewał razem z nią. Nadal czułam grozę, patrząc na mnogość jego nóg, straszliwe czułki i makabryczne pokrywy skrzydłowe – Czterej Jeźdźcy zdecydowanie poprawiliby sobie apokaliptyczny imidż, przesiadając się na cztery gigantyczne karaluchy – ale jednocześnie moje cyniczne i cwane „zwierzątko” już zaczęło kombinować.
Znakomita większość horrorów, zwłaszcza klasy B i C, ignoruje podstawową prawdę: nieżyjący kiedyś byli żywi, a co za tym idzie, mieli swoje gusta, przyzwyczajenia, sympatie i antypatie. Cham i prostak po śmierci nie zmieni się w subtelnego myśliciela, i odwrotnie – człek przyzwoity nie stanie się, ni z gruszki, ni z pietruszki, krwawym zombi. To fajnie wygląda na ekranie, ale do rzeczywistości się ma jak pięść do nosa. Nieżyjący różnią się od żywych tylko tym, że… że są nieżywi. Zmienili stan skupienia – jak woda przeistoczona w parę albo w lód, nadal składa się z tych samych atomów. Cała reszta pozostaje bez większych zmian. A pozostałość Katarzyny Szyft najwyraźniej miała arachnofobię, robalofobię a może nawet molofobię, sądząc z ilości naftaliny pozostawionej w szafie i bieliźniarce.
Przyniosłam z łazienki plastykowe wiaderko, zebrałam całą siłę woli, by zbliżyć się do Macusia i strząsnąć go z zasłonki do wiaderka za pomocą szczotki do zamiatania. Łupnął w dno jak ćwiartka cegły i natychmiast zaczął tam chrobotać.
– Za gruby jesteś, czas na dietę – mruknęłam z przekąsem. Przykryłam wiaderko pokrywą, a dla pewności na wierzchu przywaliłam ją pierwszym tomem encyklopedii PWN. Wiaderko było na tyle duże, by Macedoński nie udusił się z braku tlenu. Mordercze zapędy jakoś mi przeszły. Pozbyłam się akcesoriów obronnych, przeliczyłam fundusze plączące się po kieszeniach i wyszłam z domu, kierując kroki w stronę najbliższego centrum handlowego. Takiego ze sklepem zoologicznym.