Выбрать главу
* * *

– Co to jest? – zapytał ojciec, kiedy już otrząsnął się ze wstępnego osłupienia. Młody wyglądał mu zza biodra, z oczami okrągłymi jak pięciozłotówki. Milczał jak grób, co było u niego objawem najwyższego napięcia nerwowego. Zwykle po pięciu minutach takiego stanu odreagowywał, co kojarzyło mi się z wybuchem butelki z colą.

– To jest Lukrecja Borgia – oznajmiłam nonszalancko. – W skrócie Lucia. Nie ma tak, żeby faceci mieli przewagę w tym domu.

– Mama ci tego nie wybaczy – odparł ojciec z przekonaniem. – Zostaniesz wyklęta.

Matka wyjrzała z kuchni. W jednej ręce trzymała jabłko, a w drugiej nożyk do obierania.

– Czego nie wybaczę? – zainteresowała się, podchodząc bliżej.

Przygotowałam się psychicznie na wybuch.

– O, szczurek! – powiedziała, zaglądając do klatki, którą nadal trzymałam przed sobą, prezentując jej białą, czerwonooką i ogoniastą zawartość. Zawartość przestała sobie myć wąsy, po czym wspięła się na tylne łapki i powęszyła z ciekawością. Moja matka odkroiła i wrzuciła do klatki kawałeczek jabłka.

– Wygląda bardzo czysto – zauważyła.

– To kobieta, kobiety zawsze są higieniczne – odrzekłam, ukrywając przypływ ulgi.

– Madziu! – zawołał ojciec, wyraźnie wstrząśnięty. – Zawsze się bałaś myszy!

– Kochanie, po pierwsze: to nie jest mysz; po drugie: od czasu, kiedy mieszkam z karaluchem wielkości mamuta, niewiele rzeczy jest w stanie mnie zdenerwować. Nawet nie przypuszczałam, że to taka dobra terapia.

Po tych słowach wycofała się z powrotem do kuchni, by kontynuować robienie sałatki, pozostawiając męża w stanie lekkiego oszołomienia. Moja matka jednak ma dużą klasę.

* * *

Padało. Siąpiło, lało, chwilami zacinało, kapało, mżyło, kropiło i znów kapało, ale głównie padało. Zmoczony letnim deszczem, opłukany z kurzu świat nabrał kontrastowych kolorów. Gdyby ktoś zechciał stworzyć definicję deszczu, ten doskonale nadawał się na ilustrację. Po prostu woda, która ciekła z góry na dół w postaci pojedynczych kropel, idealnie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni.

Przywleczony przeze mnie do Czcinki rzeczoznawca wyraził zdumienie, że „to” jeszcze stoi. Wygłosił kilka uwag na temat wielce oryginalnej architektury, po czym zaniemówił na parę minut, ujrzawszy żelazne wrota piekieł. Sprawdził stropy, które okazały się w całkiem niezłym stanie, a następnie odkrył coś, co umykało dotąd mojej uwadze. Zlew kuchenny w ogóle nie był podłączony do kanalizacji i wypuszczał ścieki rurą beztrosko do rynsztoka za domem. Zmroziła mnie myśl, gdzie może być podłączony, lub nie podłączony wucet. Potem pan od rzeczyznania się zmył, a ja pozostałam sama, samiuteńka, jeśli nie liczyć towarzystwa Lukrecji, którą przywiozłam ze sobą jako antyduchową broń defensywną. Konwersacja ze szczurem siłą rzeczy była dość jednostronna. Nawet miejscowy doktor Ross, po dość zdawkowym powitaniu, opuścił był domowe pielesze, oddalając się popołudniowym pekaesem w niewiadomym kierunku.

Rodzice zabrali Jeremiego nad morze, więc właściwie było wszystko jedno, czy pracuję w mieście czy na wsi – laptop dawał się postawić wszędzie, a przynajmniej miałam święty spokój. Moja aktualna ofiara pisała całkiem miłą, bezpretensjonalną literaturę babską, więc do redakcji nie potrzebowałam stosów fachowych podręczników ani Internetu. Za to była dysgraficzką i w chwilach podniecenia lub zdenerwowania zupełnie nie panowała nad literami, a to w procesie twórczym oczywiście zdarzało się całkiem często. Wymogłam na niej przynajmniej tyle, że nie ustawiała Worda na automatyczne poprawianie pisowni.

W rezultacie od dwóch dni siedziałam pod dachem Szyftówki w charakterze ofiary meteorologii oraz pracy zarobkowej.

* * *

– Lukrecjo, nie gryź tego – rzekłam z roztargnieniem. Chrobot na moment ucichł, po czym szczurzyca na nowo podjęła zamianę nogi od krzesła w wióry. Miała sprecyzowane poglądy na to, co jej wolno. Deszcz zdecydował się tym razem na ciurkanie. Autorka natomiast zdecydowała się napisać: „Nakryła łużko paczurkiem”. Zadumałam się nad dziwnością życia i znaczeniem słowa „paczurek”. Paczurka? Tą paczurką, tym paczurkiem…? Zanotowałam „paczurek” w notatniku, do późniejszej korekty, a zdanie w komputerze zaznaczyłam na żółto.

Pukanie, ba – walenie do drzwi rozległo się tak raptownie, że wzdrygnęłyśmy się obydwie – i ja, i Lukrecja. Nastała chwila ciszy, a potem łomotanie się powtórzyło. Posadziłam sobie szczura na ramieniu i poszłam otworzyć. Logika podpowiadała, że poprzednia lokatorka Szyftówki nie będzie się bawiła w pukanie, niespodziewany gość jest jak najbardziej realny i raczej żywy, niemniej z Lukrecją było mi jakoś raźniej.

Tuż za progiem ujrzałam dwóch facetów. Przypominali rosłe, prostokątne wersje Tweedledum i Tweedledee. Podobieństwo było o tyle uderzające, że obaj nosili identyczne podniszczone bejsbolówki. Jeden miał podbite oko prawe, a drugi lewe. Dopiero po chwili w jednym z mokrych „bliźniaków” rozpoznałam Zbycha Rajeckiego. Milczenie przedłużało się, deszcz padał, goście w osłupieniu gapili się na Lukrecję, a ja traciłam cierpliwość.

– Słucham? – odezwałam się chyba mało przyjaznym tonem.

Rajecki ocknął się i trącił kompana łokciem.

– Bo… Bo my… No, wie pani…

– Nie, nie wiem – warknęłam.

– O kurwa… – wyrwało się temu drugiemu cicho.

– On ma uroki! – wypalił Zbychu desperacko i obaj jednocześnie wlepili we mnie oczy w niemym oczekiwaniu.

– Co ma?! – wykrzyknęłam bezwiednie. Nie wiedzieć czemu odniosłam wrażenie, że byczek stojący koło miejscowego króla dyskotek domaga się „uroków” czyli lekcji rosyjskiego.

– No, przeklęło go – dorzucił Zbychu. – A pani… pani to się zna na takich, bo po starej pani Szyftowej…

Aha, wszystko jasne. Razem z domem Katarzyny odziedziczyłam posadę wiejskiej czarownicy. Miodzio. Zdaje się, że szczur na ramieniu idealnie pasował mi do nowego imidżu. Wpierw miałam ochotę posłać ich obu do diabła, ale niemal natychmiast zmieniłam zdanie. Od dwóch dni gadałam ze szczurem. Rajecki z kumplem wydawali się niewiele inteligentniejsi, ale przynajmniej władali ludzkim językiem. W jakimś tam zakresie. I raczej nie przyszli tu na rozbój.

– Proszę, panowie wejdą. – Cofnęłam się, zduszając w sobie wielkomiejską nieufność i robiąc zapraszający gest. Obudziła się we mnie zwykła babska ciekawość. Przekleństwo? Co też ludzie nie wymyślą… Miejscowe zakapiory okazały się dobrze wytresowane – tuż za progiem ściągnęli ubłocone gumiaki i wsunęli się za mną do kuchni w skarpetach. Podłogi nie były tak nieskazitelne jak za życia poprzedniej gospodyni, ale doceniłam ten gest. Przysiedli na stołkach koło kredensu. Wyciągnięcie z gości sensownych informacji okazało się jednak trudne. Z jakichś powodów uważali, że wszystko jest oczywiste, i bąkanie półsłówek całkowicie wystarczy. Sprawy nie ułatwiała Lukrecja biegająca luzem po podłodze.

– No bo to by pani jakoś cofła, abo co…

– Ino za ile?

– Bym odrobił, abo co?

W końcu dotarł do mnie zagmatwany sens wypowiedzi.

– Chwila! Stop! – Uniosłam obie ręce. – Pan uważa, że to ja rzuciłam ten urok?!

Mina tamtego starczyła za odpowiedź. Rzuciłam na niego przekleństwo, teraz powinnam je zdjąć, zwykła chłopska logika.