Выбрать главу

– Na miłość boską! Człowieku, pierwszy raz cię widzę na oczy. Kto pan jesteś w ogóle?!

– Rysiek – mruknęła ofiara. – Wilczak Rysiek jestem. Zbycha stryjeczny brat, nie?

Ta, pewnie, ino jasnowidzenie mi siadło.

– Aha… To teraz niech mi pan opowie wszystko od samego początku.

Rysiek z zakłopotaniem podrapał się po nosie, robiąc małego zeza z intelektualnego wysiłku. Dopiero wtedy zauważyłam, że ma usztywniony najmniejszy palec u lewej dłoni, niewątpliwie złamany. W ciągu pięciu minut zapoznałam się ze słuchowiskiem pod tytułem „Dole i niedole Ryszarda Wilczaka”. Do czego by się nie brał, z góry mógł założyć, że coś się spieprzy, a były to istne debilizmy. Kupił piwo – pies mu wpadł pod nogi, wylało się. Portki zakładał – rozdarł. Żarówki przy nim gasły albo wręcz wybuchały, radio trzeszczało ledwo się go tknął. Na równej drodze się potykał, oko sobie podbił śrubokrętem – jak, sam nie wie; na chlebie mało zęba nie stracił, drzwiami od sracza palec sobie złamał, aż w robocie wziął wolne, ze strachu, że pod walec wpadnie i go pięknie wprasuje w kładziony asfalt przy jego pechu. Już nawet na „szosze” nie wyłazi, odkąd go ciężarówka ze żwirem minęła o mały włos. Cholera wie, czy się jutro w psiej misce nie utopi. Nic innego, tylko ktoś mu na cień napluł, przeklął go niecnie, więc przyszedł po ratunek, bo dalej tak żyć niepodobna. Brakowało jedynie w tle rzewnego podkładu muzycznego na akordeon i altówkę.

Bardzo mi to przypominało przygody Kobielaka, ale postanowiłam zachować sceptycyzm.

– A kiedy to się zaczęło? – spytałam.

– Ano, jakie dwa tygodnie nazad będzie, no nie, Rychu? – oszacował Rajecki powściągliwie.

Czyli nie była to robota Katarzyny, która spoczywała pod murawą od dobrych sześciu miesięcy. Moja też, bo obywatela Rycha widziałam na oczy po raz pierwszy w życiu i nic do niego nie miałam. Czyli zachodziły dwie możliwości: albo Katarzyna w stanie odcieleśnionym mogła więcej niż tylko zsyłać koszmary, albo w okolicy była jeszcze jedna konkurencyjna wiedźma, o której nic nie wiedziałam. Albo też trzecia możliwość: że Wilczak konfabuluje, wszelkie jego nieszczęścia biorą się z nadużycia jabola i są w rzeczywistości samonapędzającym się fatum, zjawiskiem wcale częstym w psychologii. Wierzył, że go ktoś przeklął, więc wszystkie drobne nieprzyjemności w jego wyobraźni urastały do rangi katastrof. Zliczał je wszystkie, analizował i doszukiwał drugiego dna, podczas gdy w normalnej sytuacji zapomniałby o nich już po chwili.

Zrobiłam mądrą minę.

– Zobaczę co się da zrobić – zakomunikowałam – ale nic nie obiecuję.

Improwizując naprędce, zasłoniłam okna, robiąc nastrój. Na stole stanęły dwie świece wygrzebane z szafki. A pomiędzy nimi spodki z wodą i garstką ziemi, którą pobrałam spod wyschniętego na cement kwiatka doniczkowego. Może nie wyglądało to zbyt kabalistycznie, ale na zewnątrz miałam do dyspozycji tylko błoto. Tweedledum i Tweedledee w milczeniu obserwowali te machinacje oczami okrągłymi jak u puchaczy. Odchrząknęłam, zapaliłam świece i zaintonowałam z namaszczeniem:

– Oto cztery żywioły: ogień, woda, ziemia i powietrze. Ogniu, oczyść nas… – Pomerdałam świecą wokoło Wilczaka. – Wodo, zmyj to co złe. – Kusiło mnie, żeby wylać mu zawartość spodeczka na głowę, ale tylko chlapnęłam trzykrotnie po kilka kropli.

– Eterze, oddal niebezpieczeństwo…

Starałam się wczuć w rolę. Przedstawienie lepiej by wypadło przy muzyce, na przykład tybetańskiej, ale musiałam wykorzystać to, co było pod ręką, a śpiewać nie powinnam pod karą natychmiastowej dekapitacji, Boże broń. Wciąż z miną natchnionego derwisza, kiwając rytmicznie głową, kazałam Wilczakowi wyciągnąć ręce i na każdą dłoń nasypałam mu po szczypcie ziemi.

– Matko Ziemio pod naszymi stopami, zachowaj nas bezpiecznie…

Świece śmierdziały jak opętane czymś ziołowym i jakby żywicą. Czyżby Katarzyna doprawiała je haszem? Może właśnie od tego zapachu zakręciło mi się w głowie. Na kilka sekund słabo oświetloną izbę wypełnił upiorny czerwony kolor, jakby ktoś chlusnął do środka cysternę krwi. Krawędzie wszystkich przedmiotów jarzyły się malinową poświatą. Widziałam Rajeckiego, jak porusza się niespokojnie, a wokół niego faluje tęczowa aura. Podobna otaczała moje dłonie. Tylko Rychu Wilczak obrysowany był ciemnym konturem, jak postać z komiksu. Zamrugałam i złudzenie ulotniło się. Coś było nie w porządku. Wewnętrzne zwierzątko mamrotało niespokojnie, że w tym miejscu nie powinnam lekceważyć nawet halucynacji. Nazbyt często okazywały się dość realne.

Jednak gdy się rzekło A, trzeba było powiedzieć B, a w miarę potrzeby resztę alfabetu. Dostrzegłam koszyk z nićmi, wyciągnęłam pierwszą lepszą szpulkę – czerwony kordonek – po czym obwiązałam nicią nadgarstek egzorcyzmowanego, z namaszczeniem robiąc na niej trzy węzły.

– Gotowe – oznajmiłam. – To zaklęcie standardowe typu A cztery. Chroni przed urokami i złym okiem. Jak nie pomoże, zastosuję okadzanie jemiołą i skandisk. To wszystko.

Nie ruszyli się, więc odsłoniłam okno, przy okazji stwierdzając, że deszcz przestał nareszcie padać, a przez chmury zaczyna przebijać słońce.

– Gotowe! – powtórzyłam z naciskiem. – Mogą panowie iść.

Wilczak wstał, oglądając nicianą bransoletkę.

– To ile się należy? – wymamrotał pod nosem.

– Na razie nic – odparłam. – Zobaczymy czy zadziała. A jak zadziała, to mi pan pomoże przy remoncie tej chałupy.

Sprytnie to wymyśliłam, nieprawdaż? Zawsze to lepiej mieć status wiejskiej czarownicy niż głupiej paniusi z miasta. A i czerstwy, silny, wiejski byczek przyda się do machania młotkiem.

Kuzynkowie wstydliwie wyburczeli jakieś niewyraźne podziękowania i wybyli do sieni. Stojąc już w progu, odprowadzałam ich wzrokiem. Jak robak w żołędziu zaczęło we mnie się kołatać paskudne wrażenie, że coś mi umknęło, czegoś nie dostrzegłam, ominęłam… Wbrew sobie usiłowałam je zatłuc kapciem beztroski, ale okazało się diabelnie żywotne.

Słońce chyba postanowiło błyskawicznie odrobić dni pluchy, bo raptem zaczęło świecić jak halogen, wydobywając ostre błyski z powierzchni kałuż. Wśród liści już bałaganiły zawilgocone lecz jak zawsze dziarskie wróble. Wciągnęłam w płuca zimne, czyste powietrze i nagle odechciało mi się pracy. Włożyłam Lukrecję do kaptura polarki i poszłam na spacer, wzbudzając niewielką sensację w okolicy. Spychacz dotarł już do połowy leśnego duktu, a w perspektywie widziałam nawiezione hałdy żwiru. To tutaj załapał się na fuchę Rysiek Wilczak. Chwilowo jednak roboty posuwały się wyjątkowo niemrawo. Maszyna stała, a na gąsienicy przysiadło dwóch gości w drelichach, paląc jakieś szalenie smrodliwe szlugi. Znudzeni, chętnie wdali się w pogawędkę, nawet nie kurwiąc zbytnio – być może uznali mnie za damę, a może zrobił na nich wrażenie mój biały szczur. Z narzekań drogowców wynikało, że robota jakoś niefartownie idzie. A to w błocie utkną, a to maszyna „nie chodzi”, a to znów całą ekipę, za przeproszeniem, sraczka goni po krzakach. I tak w kółko. Miałam dziwne przeczucie, że przynajmniej w niektórych żałosnych przypadkach maczała paluchy Katarzyna, wściekła z powodu naruszenia granic swego dominium. I ile, o ile w ogóle, miało to coś wspólnego z „przekleństwem” Wilczaka?

* * *

Wilczak, znów w obstawie kuzyna, pojawił się następnego dnia. Już z daleka ich miny mówiły „nie jest lepiej”. Przekroczyli mostek i weszli na moje zalane słońcem podwórko.

Płowy piach po brzegu obrębiony był koronkowym wzorem gałęzi i dołączyły do niego ruchome płaskie konterfekty moich klientów, niczym trzy postacie z hawajskiego teatru cieni.

– Stać!! – wrzasnęłam przeraźliwie, dziko wbijając oczy w ziemię.