Bysie aż podskoczyli, z identycznym wyrazem paniki wymalowanym na topornych buźkach. Uszczypnęłam się w rękę. Nie, do cholery, nie śniłam, nie byłam pijana, trawki nie paliłam od czasów jedynego epizodu na studiach. Odczuwałam świat całkiem realistycznie i nawet mnie drapała metka od stanika, co jest już chyba szczytem życiowej prozy. I tylko te trzy cienie, rozdzielone niesprawiedliwie między dwie osoby urągały rozsądkowi i porządkowi społecznemu. Rzecz jasna, w pewnych okolicznościach można mieć dwa, trzy, a nawet więcej cieni, starczy pójść do studia telewizyjnego lub na oświetlony wielgachnymi reflektorami stadion. Ale tutaj mieliśmy tylko jeden „reflektor” – poczciwe słoneczko. Podeszłam bliżej kocim krokiem i wbiłam podejrzliwe spojrzenie w bonusowy cień Wilczaka. Był bledszy, chudszy i jakby niedopasowany – jakby niedożywiony cień cienia.
– Co jest? – zagadnął Zbychu, gapiąc się tam gdzie ja.
– Tu. – Pokazałam palcem.
Siąknął nosem i pochylił się, z uwagą studiując leżący między nami spłachetek podwórka.
– Co widzisz? – spytałam ostro.
– Mmmm… mrówy…?
Albo nie umiał policzyć do trzech, albo – co było bardziej prawdopodobne – znów widziałam coś, czego nie dostrzegali inni.
Zawsze tak miałam, że irytowała mnie niewiedza. Brak informacji sprawiał, że traciłam pewność siebie, poczucie bezpieczeństwa i – jakżeby inaczej – natychmiast usiłowałam zakamuflować to gryząco-ironiczną agresją. Jakiś czas nawet chodziłam na terapię, ale nudziłam się na niej śmiertelnie, więc prędko doszłam do wniosku, że zasypiać w fotelu mogę równie dobrze u siebie w domu, za darmo. Nauczyłam się wykorzystywać swoją słabość jako narzędzie (głównie jako odpowiednik młotka). Tak więc teraz oskarżycielsko wycelowałam palec w Wilczaka i zakomenderowałam:
– Gadać prawdę, tylko bez żadnych pierdół o złamanych palcach albo wylanym browarze. Kto miał na ciebie jakiegoś haka? Kto mógł chcieć ci zaszkodzić? Z kim się pożarłeś ostatnio?
Rysiek zamarł na chwilę z otwartymi ustami. Zbychu chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował i tylko zmiął twarz w pełne zatroskania fałdki. Usadziłam obu na ławeczce pod chałupą i rozpoczęłam przesłuchanie. Wynikało z niego, że Wilczak, owszem, miał wrogów, ale problemy w tym środowisku rozwiązywano na poziomie sztachety i łańcucha krowiaka, a nie podstępnie rzucanych klątw. To bardziej pasowało do kobiety. Baby jednak Wilczak aktualnie żadnej nie miał – a raczej miał, tylko „była wyjechana na truskawki”, a innych na boku nie bałamucił, inaczej bracia Mariolki by go posłali do piachu. Z nikim ostatnio się nie pobił; nikomu, Boże broń, niczego nie podiwanił. Istny, cha, cha, anioł w gumiakach. Nie miałam już wątpliwości, że „klątwa” nie jest wytworem jego wyobraźni. Dowód jak byk – byk nieco bladawy – płożył się na ścianie Szyftówki. Poczułam się jak lekarz, który usiłuje postawić diagnozę, nagle przypominając sobie, że akurat nie było go na odpowiednim wykładzie.
– Coś się do ciebie przyczepiło, panie Wilczak – rzekłam ponuro. – Ciekawa jestem, skąd to i czemu. Nie ja to zrobiłam i nikt ze wsi… Czyli…
W tym momencie Rajecki nie wytrzymał.
– Mówiłem ci, mówiłem! – warknął gwałtownie na kuzyna. – To żeś słuchać nie chciał! Teraz, kurwa, masz!!!
– Kiedy to nie na cmentarzu było… – wymamrotał Rysiek z niepewną miną chłopczyka przyłapanego z ręką w słoju z ciastkami.
– Jakim cmentarzu? – Poczułam, jak podnoszą mi się drobne włoski na karku.
Rajecki rozejrzał się na boki, czy sąsiedzi nie są czasem w zasięgu słuchu, a potem pochylił się ku mnie, szepcąc konfidencjonalnie:
– Czachę wykopał… Na chacie ją ma.
Zdębiałam na chwilę.
– Czyś ty oszalał?! – wysyczałam do Wilczaka. – Groby rozkopujesz, lebiego smętna?!
– Toż mówię, że nie na cmentarzu! – zirytował się lekko. – Popod krzem była. Żem kopał korzenie, coby w spółce opylić, a tam hitlerowskie żelastwo było i kości. Żem wziął co było, resztem zakopał i szlus. Myślałżem, coby we Białogardzie sprzedać na sklepie z gratami…
Pokiwałam głową z politowaniem. Nie trzeba było czarownicy, aby wiedzieć, że naruszanie czyjegoś miejsca spoczynku – czy to na cmentarzu, czy gdzie indziej – nie jest najlepszym pomysłem. Ekswłaściciele mogą się czuć urażeni, jeśli przebywają w pobliżu. Miałam wrażenie, że rzadko kiedy ten problem dotyczy archeologów, ostatecznie duch łażący koło własnego grobu przez tysiąc lat mógłby się zanudzić na śm… To znaczy te starsze szczątki już raczej nie wykazują aktywności spirytystycznej, ale pięćdziesiąt czy sto lat to dla zmarłego najwyraźniej niezbyt dużo. Gdyby ktoś próbował spylić moją czaszkę w jakimś podejrzanym antykwariacie, mogłabym naprawdę się wkurzyć.
– Muszę zobaczyć tę czaszkę! – oświadczyłam tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Wilczak, tak jak mogłam się spodziewać, mieszkał kątem u rodziców. Starsi Wilczakowie obrzucili mnie zdumionymi spojrzeniami, kiedy pojawiłam się na ich podwórku, ale kiedy na ich ostrożne „pochwalony” odpowiedziałam „na wieki wieków”, uznali chyba, że jestem w zasadzie niegroźna. Pokój Ryśka był mały i kojarzył mi się z niedźwiedzią gawrą, do której „pan miś” ściąga swoje zdobycze. Na samym środku kwaterował obrany z blach motor, obłożony baterią różnych żelaznych dynksów. Wszędzie walały się jakieś pudełka, kabelki, niezidentyfikowane metalowe wihajstry, po części zardzewiałe. Pod ścianą stał stary akumulator, a obok karton, z którego sterczało coś, co mogło być tylko przeżartymi korozją lufami karabinów.
Właściciel tego śmietnika ukląkł, z trudem znajdując kawałek wolnej podłogi, i wyciągnął spod łóżka kartonowe pudełko. Otworzył wieko, bez słowa kiwnął głową, jakby zachęcając, żebym podeszła i zajrzała do środka. Wiedziałam, co tam zobaczę, ale i tak czułam w gardle dziwną suchość.
I nie myliłam się. W kartonie leżała ludzka czaszka. Zupełnie różna od plastykowych atrap, na jakich uczyliśmy się anatomii w liceum. Zbrązowiała, matowa, wyglądała na dziwnie kruchą, niczym cienka gliniana skorupka. Natychmiast dostrzegłam ciemną rysę pęknięcia, biegnącą od skroni ku szczytowi. To musiało być potężne uderzenie.
– G-dzie… – Odkaszlnęłam. – Gdzie ją wykopałeś?
– A pode bzem.
– To pewno ten Szwab, co się tu powiesił – wtrącił Zbychu.
Usłyszałam samą siebie, jak zza ściany:
– Nie powiesił się. Został zabity. To był młody chłopak, sporo młodszy od was. Postrzelony w lesie, wlókł się ostatkiem sił do wsi po pomoc. Któryś z tutejszych zakopał go byle gdzie, jak psa.
– A Szwaby to się z naszymi patyczkowali? – wyburczał Rysiek, ale umknął wzrokiem.
– Co przy nim było? Mówiłeś, że coś znalazłeś.
Już bez słowa wyciągnął skądś papierową torbę i wysypał z niej na łóżko stosik drobnych przedmiotów. Zmatowiałe guziki mundurowe, jakieś sprzączki, scyzoryk w zbutwiałej okładzinie, owalny metalowy przedmiot, który po namyśle uznałam za wojskowy nieśmiertelnik. Obok leżał… notes? Za cienki. Na brunatnej okładce z trudem dojrzałam charakterystyczną plamę w kształcie szwabskiego orła i jakieś litery. Raczej dokumenty.
– No nic, zabieram wszystko – westchnęłam.
– Ale to moje! – zaprotestował Wilczak, choć w jego głosie brzmiała lekka nuta niepewności.
– Chcesz nadal trzymać trupa pod łóżkiem? Milutkie towarzystwo – sarknęłam. – Pozwól, że ci przedstawię tego faceta. – Wskazałam palcem na karton z czaszką. – Erich Liebke. Lat osiemnaście w chwili śmierci, blondyn, oczy szare.