Wilczak prychnął. Pewnie właśnie drgnął w nim dotąd uśpiony sceptycyzm. No cóż, sama bym protestowała, gdyby ktoś chciał mi coś zabrać. Dotknęłam palcem książeczki wojskowej, potem ostrożnie podniosłam ją i otworzyłam, bojąc się, że zbutwiały papier rozleci mi się w rękach. Jednak Soldatbuch musiał być z bardzo dobrego materiału – kartki były jasnobrązowe, jak namoczone w herbacie, atrament ledwo widoczny, ale litery nadal czytelne.
Erich Arnold Liebke, Motorradcommando…
Podsunęłam Wilczakowi dokument pod nos. Marszcząc brwi i poruszając bezgłośnie wargami, przesylabizował treść. Przełknął głośno ślinę. Zrobiłam to samo, tyle że po cichu, rzecz jasna.
– A bierz go, pani. – Machnął z rezygnacją ręką. – Hełm też żem znalazł…
– Hełm?
Zbychu wywlókł z kąta coś na kształt starego sagana. Na hełmie zachowały się resztki farby i symbolu SS z boku. Potoczyłam wzrokiem po tych mizernych szczątkach – oto co zostało na tej ziemi z Eryka Arnolda Liebke.
– Może ocalała jakaś jego rodzina – powiedziałam, wkładając do kartonu ausweis i nieśmiertelnik, po chwili namysłu dołożyłam scyzoryk, resztę zostawiając w spokoju. Niech sobie Wilczak ten złom opchnie gdzieś na pchlim targu. – Brat, siostra… ktokolwiek. Pochować go trzeba po chrześcijańsku i dać znać do ambasady. Pokopiemy jeszcze pod tym bzem… A klątwa… – W chwili natchnienia przyjrzałam się Wilczakowi przez ciemne okulary, wyciągnięte z kieszeni polarki. Otaczało go dziwne, bladożółte halo, najeżone czarnymi igiełkami. Dla porównania, Zbychu Rajecki prezentował poświatę koloru jednolicie pomarańczowego. Wyglądała na zdrową i po chłopsku czerstwą, o ile się znałam na aurach. Tylko wokół nadgarstka, tam, gdzie Rysiek wciąż nosił nitkę, przebijała się słaba różowa poświata. Zastanawiające. Wyglądało to tak, jakby talizman, który zrobiłam dla żartu i na odczepnego, faktycznie działał – słabiutko, ale jednak. Dlaczego? Czyżby dlatego, że wierzył w niego Wilczak? To sprowadzało czary do „głowologii”. A jeśli uda mi się przygotować amulet, w który sama będę wierzyć? W sumie, czemu nie? Raz kozie śmierć.
– Nić jest za słaba – oświadczyłam, podnosząc pudełko. – Zrobię coś mocniejszego na dziś wieczór. Tymczasem uważajcie na siebie.
Obaj kuzyni jednocześnie kiwnęli głowami, co znowu nasunęło mi skojarzenie z paskudnymi braciszkami z ilustracji Tenniela. Choć muszę przyznać, że Rychu i Zbychu wyglądali nieco sympatyczniej.
– A pani to skąd wiedziała, jak on się nazywa? Ten Szwab znaczy. Bo pani rację miała – spytał Rajecki, kiedy szedł za mną przez sień. Ta kwestia widać nie dawała mu spokoju.
Wyszczerzyłam zęby w perfidnym uśmieszku.
– Ja zawsze mam rację – rzuciłam chełpliwie, pozostawiając Zbycha w stanie kompletnego pomieszania. Stał w progu i drapał się po szczeciniastej głowie, z miną pełną frasunku i niedowierzania. Nie zaszkodzi podbudować sobie autorytet.
Nie wypadało wrzucać ludzkich szczątków pod łóżko, wzorem bezdusznego zbieracza powojennego złomu. Przyszło mi do głowy, że mogę umieścić ten makabryczny nabytek w schronie, ale w duchu machnęłam ręką, tymczasowo stawiając karton na kuchennym stole. Nie chciało mi się walczyć z tymi dantejskimi wierzejami, i nie znosiłam magazynowej atmosfery, jakby czaiło się tam coś paskudnego. W zamian zajęłam się eksploracją koszyka z przyborami do szycia.
Zamieszkiwanie w tak zwanej „chacie za wsią” miało tę dobrą stronę, że można było przy robocie śpiewać od serca „Prząśniczki” bez narażania się na śmieszność w oczach sąsiadów.
– Kręć się kręć wrzeciono, wić się tobie wić, ta pamięta lepiej czyja dłuższa nić! – wyłam, splatając w warkocz nitki niebieską, czarną i czerwoną. – Kręć się kręć wrzeciono, wij się nitko wij, a kto cię zepsuje to dostaje w ryj…
Improwizowałam, katując biednego Moniuszkę na rozmaite sposoby.
– Pleć się pleć niteczko, i ze szpulki leć… a ja cię zamienię na ochrony sieć…
Moje rękodzieło przypominało raczej sznurek niż sieć, ale sznurek mi się nie rymował. Jeden koniec plecionki przymocowałam szpilką do dżinsów, dla ułatwienia. Co siedem ruchów robiłam węzeł i zaczynałam robotę od nowa, wplatając między nitki własne włosy. To miał być naprawdę porządny kawałek voodoo… w stylu łowickim. Podśpiewywanie nie było chyba niezbędne, ale jeśli istniała w czarownictwie tradycja mamrotania magicznych inkantacji, to może był w tym jakiś sens i nie powinnam się wyłamywać. W rzeczywistości improwizowałam radośnie nie tylko tekst, ale wszystko inne również. W Internecie nie było jednoznacznych przepisów na wykonywanie tego rodzaju gadżetów. W końcu, po setnej chyba interpretacji piosnki folklorystycznej, uznałam że warkoczyk jest na tyle długi, by objąć byczy kark Wilczaka. Odgryzłam nici, a potem w napadzie pomysłowości pośliniłam całą robótkę – miała paskudny smak – i odłożyłam na parapet do wyschnięcia. Idea zasadzała się na jednym: zamierzałam zostawić na talizmanie jak najwięcej swojego DNA. Skoro Katarzyna umiała rzucać uroki przy pomocy – excusez le mot – ukradzionych komuś gaci, ta umiejętność musiała się wiązać z tym, że na danym przedmiocie pozostały mikroskopijne kawałki właściciela. A zatem logiczne się zdawało, że kawałki czarownicy mogą zablokować inną czarownicę, przesuwając niejako strefę wpływów. Miałam szczerą nadzieję, że ta pokrętna logika się sprawdzi i starałam się nie dopuszczać myśli o porażce. Podczas gdy plecionka schła, przeszłam do kolejnego etapu, czyli przygotowania czegoś w rodzaju medalionu. Miałam niewielkie pole manewru. Podejrzewałam, że dom nadal jest w jakimś stopniu przesiąknięty aurą mojej ciotki, więc wykorzystywanie rzeczy, które posiadała i dotykała za życia, mijało się z celem. Rozważałam poświęcenie dwudziestogroszówki, ale zrobienie dziury w metalu przekraczało moje możliwości. Znacznie prostsze było odłamanie kawałka starej płytki CD i zrobienie w niej dziurki rozgrzanym gwoździem. Wykonałam coś w rodzaju topornego wisiorka i wreszcie nadeszła najbardziej nieprzyjemna część operacji. Krzywiąc się, nakłułam serdeczny palec (kciukiem, wskazującym i środkowym pisałam na klawiaturze), wycisnęłam kroplę krwi i pomazałam nią plastykową zawieszkę. Krew, włosy, ślina… powinno zadziałać, do diabła, nic mocniejszego nie potrafiłam wymyśleć. Chyba ukłułam się zbyt głęboko, bo krew nadal płynęła leniwie. Szkoda było marnować. Wyjęłam z szafki pierwszy lepszy słoik po dżemie, napełniłam go wodą z kranu. Jasnoczerwona smużka roztopiła się w niej natychmiast. Do czegoś wykorzystam ten kompocik. Może każę się w tym Wilczakowi umyć? Chyba czasem wykonywał jakieś czynności higieniczne…?
Odwróciłam się od zlewozmywaka i omal nie upuściłam słoika z wrażenia.
Nie widziałam Eryka od tygodni, a tu raptem pojawił się bez zapowiedzi w mojej kuchni. Do cholery, to dom czy stodoła!? Byle poltergeist uprzejmie puka przy wejściu! Już miałam głośno i bez ogródek wyrazić swoje poglądy w tej kwestii, gdy nagle moja złość opadła, ustępując fali empatii. Pudło było otwarte, a chłopak gapił się apatycznym wzrokiem do jego wnętrza. W ręku trzymał wyszmelcowaną książeczkę wojskową. Biedak. Ja też na pewno nie czułabym się dobrze, oglądając własną czaszkę.
– Eryk… – Brak reakcji. – Erich! – spróbowałam germańskiej wymowy.
Drgnął lekko, podniósł na mnie oczy, otworzył usta – widziałam, że usiłuje coś powiedzieć.
– Ich… Ich… – wykrztusił. Sięgnął do kieszeni munduru i wyjął drugi dokument, porównując oba wpisy. Erich Arnold Liebke, Eltern: Franz Johann, Marie… Motorradkommando…