Chwiał się nad moim stołem, jakby miał się za chwilę przewrócić. Przeszło mi przez głowę pytanie, czy zdołam go złapać, jeśli zemdleje i czy zasadniczo jest jakiś sens w ratowaniu ducha przed potłuczeniem. W końcu odezwał się słabym głosem:
– A gdzie jest… reszta… mnie?
O święty Internetusie… To nie na moje nerwy. Odstawiłam wreszcie słoik, chrząknęłam, kombinując, jakby tu dać kulturalnie wymijającą odpowiedź.
– Znajdę cię całego, obiecuję – powiedziałam pocieszająco. – Będziesz miał ładny pogrzeb… Ja chyba śnię.
– Du bist Katholik? Protestant?
– Lutheraner – odrzekł z roztargnieniem. – To takie dziwne… Ja umarłem – ciągnął. – Dlaczego ja jestem tu? Gdzie jest niebo? Albo… piekło? – Zadrżał. – Czy pójdę do piekła? Strzelałem do Żydów. I do Polaków – dodał prowokacyjnie, patrząc na mnie z ukosa.
– Bóg jest miłosierny. – Ostatnio mój ateizm zachwiał się w posadach, choć nadal konsekwentnie omijałam kościoły. – Jesteś duchem, Eryk. Mówi się, że duchy to ludzie, którzy mają niedokończone sprawy na ziemi. Masz jakieś niedokończone sprawy?
Chłopak wzruszył ramionami. Jasne, kiedy raptownie schodzi się ze świata w wieku osiemnastu lat, ma się wyłącznie niedokończone sprawy.
– Odprułeś orły – zauważyłam.
– Nie ma już wojny. Ich bin keine Soldat. Hitler kaputt – odparł melancholijnie.
Zastanowiłam się, czy kiedy nadejdzie mój kres, też będę błąkać się na granicy światów, próbując dojść do ładu z czasem, przestrzenią i sobą samą? Miałam nadzieję, że nie.
– Tu są… inni – powiedział nagle Eryk.
– Jacy inni? – zainteresowałam się.
– Tacy jak ja… Nieżywi. Nie mówimy ze sobą. Oni… – Eryk zmarszczył brwi z namysłem. – Nienawidzą mnie. Mörder… Deutsche Schweine, Gestapo… Ja, ja… Nie jestem lubiany, proszę pani – pożalił się z gorzkim uśmiechem. – Tylko pani ze mną rozmawia i… – Zamilkł nagle, jakby ugryzł się w język.
Daleko do domu, psy się uśpiły i nikt nie klaszcze za borem. Innymi słowy – przerąbane. Coś mu chyba przyszło do głowy, bo odezwał się z ożywieniem:
– Sie ist Deutsche?
– Nein – warknęłam. – Ich bin Polin.
– Aber Sie name Shieft.
– Wybij sobie to z głowy, nie jestem Niemką! Mojego pradziadka zastrzelił esesman!
Zapał spłynął z twarzy Eryka jak słaby makijaż na deszczu. Rozmowa wędrowała w nieprzyjemne rejony i doprawdy nie wiem, gdzie by nas zaprowadziła ta wymiana zdań, gdyby nagle nie rozległo się dość głośne stukanie w szybę.
– Tym razem pukam – odezwał się doktór Kobielak stojący za oknem. – Cześć! – Wyszczerzył się w uśmiechu.
– Właź – mruknęłam, kiwając na niego ręką. Nie zawracając sobie głowy drzwiami, po prostu przełożył nogi przez parapet. A gdybym tak przeciągnęła sznurek w poprzek każdego okna…?
– Co u ciebie? – zagaił.
Bez słowa wskazałam na pudło. Kobielak zajrzał i brwi podjechały mu niemal do połowy czoła.
– Trochę za wcześnie na prezenty gwiazdkowe… – Popukał palcem w kość.
Eryk obrzucił Andrzeja nienawistnym spojrzeniem, mamrocąc pod nosem germańskie inwektywy. Mój szósty zmysł usłużnie przetłumaczył je na coś w rodzaju „wal się na ryj”.
– Cóż to jest? Rozkopujesz groby, Reszka?
– To jest ów legendarny Niemiec powieszony na bzie.
Doktorek znowu pochylił się nad pudłem, uważnie oglądając jego zawartość.
– Nie jestem patologiem sądowym, ale powiedziałbym, że raczej mu ktoś przydzwonił czymś w łeb. Na przykład łopatą.
Rzuciłam okiem na Eryka, który cofał się powolutku. Przez jego twarz przebiegł spazmatyczny skurcz. Dotarł pod ścianę i roztopił się w niej bez śladu. Westchnęłam.
– Andrzej, a propos łopaty, masz jakąś? Bo obiecałam, że wykopię resztę…
– Resztę czego?
– Kości.
Zastanowił się, najwidoczniej próbując usystematyzować skąpe informacje.
– Komu obiecałaś?
– Właścicielowi tych kości…
Legendarny bez okazał się bzem czarnym – ogromnym, rozrośniętym, obsypanym wielkimi jak talerze baldachami białego kwiecia. Biorąc pod uwagę rozmiary tego potwora, byłabym skłonna uwierzyć, że utrzymałby wisielca, gdyby nie to, że w 1944 nie był takim krzaczyskiem, lecz malutkim krzaczątkiem, o ile w ogóle już tu rósł. Być może mieliśmy do czynienia z wnukiem legendarnego bzu samobójcy. Ziemia pod nim była naruszona, więc bez trudu znalazłam miejsce, gdzie grzebał Wilczak. Mam dość wysoki poziom odporności na obrzydlistwa. Mimo to do grzebania pod bzem włożyłam stare rękawiczki. Nie z powodu kości, na które spodziewałam się natknąć – po tylu latach były już pewnie całkiem czyste – ale przewidując obfitość paskudnych różowych dżdżownic i pędraków. Luźna gleba ustępowała dość łatwo. Andrzej sprawnie operował saperką, a ja kopałam jak terier, rękami rozkruszając każdą bryłę ziemi. Bardzo szybko natrafiliśmy na pierwszą kość.
– Obojczyk – oświadczył doktor ze znawstwem.
Uwierzyłam mu na słowo. Mogłabym go zagiąć, gdybyśmy ekshumowali, powiedzmy, kurczaka. Albo żeberka wieprzowe.
Kości przybywało. Odkładałam je skrzętnie do skrzynki po pomidorach.
– Trzeba to będzie jakoś poukładać i sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyliśmy – powiedziałam. Szczątki były pomieszane, jakby Wilczak odkopał szkielet, niedbale go przeszukał, a potem równie lekceważąco wrzucił wszystko do dołu i przysypał.
Na etapie miednicy pojawił się Eryk. Stanął z boczku i gapił się, jak podejrzewam, masochistycznie. Wytrzymałam około kwadransa, ale kiedy w perspektywie zamajaczył paskudny różowy kolorek, a właścicielka porażającego sweterka wysuwała nieśmiało nos z chaszczy, wytrzeszczając oczy… hm, na pana esesmana?
W końcu nie zdzierżyłam nerwowo tych urozmaiconych obserwacji.
– Nie patrz mi na ręce! – zawarczałam pod nosem z furią.
– Słucham…? – zdumiał się Kobielak.
– Nie ty – rzuciłam sucho. – Mamy publiczność.
Podniosłam się z kolan. A zresztą, co tam…
– Pozwól, że przedstawię. Andrzej Kobielak, chirurg – Erich Liebke, były żołnierz wojsk Trzeciej Rzeszy. – Wykonałam kurtuazyjne gesty.
Andrzej zdębiał.
– Wiesz, co? Postanowiłem przemyśleć teorię schizofrenii. Słyszysz jakieś głosy?
– Owszem, twój.
– Reszka, ja mówię poważnie.
– Przed tobą stoi facet, którego żuchwę właśnie trzymasz w ręku – odparłam. – Na miłość boską, okaż trochę szacunku.
Andrzej zrobił ruch, jakby chciał wrzucić kość do skrzynki, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Wzruszył ramionami i podszedł bliżej, by włożyć ją tam w miarę ostrożnie. Przeszedł przy tym dokładnie przez Eryka, który nawet nie drgnął, podpierając szczękę pięścią, jakby pozował do stojącej wersji „Myśliciela” Rodina. Po chwili chłopak zerknął na mnie i wymamrotał sfrustrowany:
– I tak jest ciągle.
– Nic na to nie poradzę. Po prostu cię nie widzi, następnym razem się odsuń – syknęłam.
Dziewczyna w różowym uparcie tkwiła za bzem, jakby nie miała nic lepszego do roboty. Postanowiłam ją zignorować.
– Ehm… mówiłaś coś? – odezwał się Andrzej.
– Ta, konwersuję z właścicielem szczątków. Mógłbyś chociaż powiedzieć dzień dobry. Opcjonalnie Guten Morgen.
– Guten Morgen – westchnął, znów biorąc się do saperki. – Przy okazji zapytaj gościa, jak zginął. Zastanawia mnie to pęknięcie czaszki. Tak z zawodowej ciekawości.