Выбрать главу

Przez twarz Eryka przebiegł skurcz. Uniósł dłoń ku głowie, między jego palcami nagle zaczęła płynąć krew. Nogi się pod nim ugięły, odruchowo usiłowałam go podtrzymać, ale przeciekł mi przez ręce jak woda. Poczułam tylko strumień chłodu, niejasne wrażenie dotyku szorstkiego drelichu, jakby moja skóra usiłowała dostosować się do oszukiwanego wzroku. Zdążyłam jeszcze zobaczyć na plecach chłopaka rozległą plamę krwi i dziurę po kuli, nim zniknął.

Doktor, pochylony nad wykopem, chyba nie zauważył moich podejrzanych gestów.

Odetchnęłam głęboko. A potem przypomniałam sobie tamten sen, czy może raczej koszmar, gdy błądziłam w nim po mokrym lesie, w przerażeniu wypatrując za każdym drzewem partisanen. A w końcu huk wystrzału, cios w plecy i ziemia zbliżająca się do mej twarzy. Och, Eryk, Eryk…

– Jak sądzę, wpierw został ranny. Postrzał w łopatkę, po prawej stronie. Prawdopodobnie dostał też w głowę.

– Sądzisz? A co, nie może dokładniej wyjaśnić? – w głosie Kobielaka brzmiała nuta ironii.

– A ty masz akurat tyle taktu, co kołek! – rozzłościłam się. – Doznał wstrząsu i rozpłynął się. Uważasz, że ten człowiek nie ma uczuć?! Grzebiesz w jego kościach jak w bierkach! Chciałbyś być tak traktowany po śmierci?

Kobielak wylazł z dołu i zajrzał do skrzynki.

– Brakuje większości paliczków i kości gnykowej – ocenił. – Chyba powinniśmy użyć jakiegoś sita.

– Może być durszlak?

– Lepszy byłby kawałek gęstej siatki.

Wyłowił z pudełka jakiś płaski kawałek i obejrzał uważnie.

– Wygląda na to, że masz rację. Łopatka. Tu brakuje części, widzisz? – Pokazał palcem. – To musiała być paskudna rana. Sieczka, porozrywane mięśnie, zapewne zerwanie ścięgna, niedowład ramienia… Gdyby przeżył, zostałby kaleką. – Przyjrzał się bliżej kościanym puzzlom, próbując dopasować kawałki, i pokręcił głową. – Nie, jak dla mnie zaklepane, bardzo blisko przebiega tętnica podobojczykowa. Trup w parę minut. Ciekawe z czego dostał.

– Z czołgu – warknęłam.

– Coś ty – odparł. – Z czołgu, toby zwisał z okolicznych drzew w charakterze cienkich, krwawych girlandek. – Mówiąc to, wygrzebał z kieszeni dżinsów pęk kluczy, pudełko tabletek, a na koniec dwie miętówki. – Chcesz?

Nie chciałam, ale wzięłam, żeby podtrzymać swój imidż kobiety twardej i niewzruszonej. Ciekawe czy podczas zajęć z patologii jadł kanapki…?

– Chorujesz? – zagaiłam, zdejmując brudne rękawice i rozwijając papierek.

– Aaa… mhm, alergia mi się odnowiła – mruknął Kobielak, szybko chowając pudełko z powrotem.

Hm, ciekawe. Czyli jak mi zapisywano swego czasu stimuloton, to nie cierpiałam na depresję, tylko na alergię? Matko święta, czego to się człowiek nie dowiaduje! Byłam uczulona na swojego chłopa!

W ciągu następnej godziny odgrzebaliśmy całość szczątków doczesnych nieszczęsnego gefrajtra, a w każdym razie taką miałam nadzieję. Stimulotonem w Kobielakowej kieszeni postanowiłam nie zawracać sobie głowy. Może się wstydzi, że ma nerwicę. Na dobrą sprawę nic dziwnego. Życie go nie rozpieszczało. Zataszczyliśmy skrzynkę do Szyftówki, a że po drodze napatoczył się Wilczak, wręczyłam mu swój pierwszy czarowniczy wyrób i poinstruowałam, że nie ma go w żadnym wypadku zdejmować. Sądząc po nowym zadrapaniu na pochmurnej fizjonomii, ochrona była mu faktycznie potrzebna. Z szacunkiem umieściłam pudła z Erykiem w dolnej szafce kredensu, uprzednio wyjąwszy z niej wielką wazę do zupy i stertę rondli. Ani mi w głowie było trzymać go pod łóżkiem, a przed zamknięciem w magazynie Katarzyny wzdragałam się tym bardziej.

Nakarmiłam znudzoną Lukrecję siedzącą w klatce. Poczęstowałam doktora herbatą, pogadaliśmy, a w końcu rozeszliśmy się do swoich spraw – on do pacjenta z wysypką, a ja do leżącej odłogiem redakcji.

Niestety, nie dane mi było cieszyć się spokojem. Ledwo odpaliłam „osiołka” i przeczytałam pierwsze zdanie, poczułam chłodny powiew, a obok rozległ się damski głosik o doskonale prowincjonalnym akcencie:

– Proszpani…

Mimowolnie zrobiłam minę rekina ludojada. Za oknem mignęło coś różowego. Nie, no, nie teraz!

Marianna wdrapła się na shody kuchenne, czując stukilogramowy ciężar na duszy.

– Yyy… Ale proszpani…

Czy w ogóle istnieje coś takiego jak schody kuchenne? Drzwi kuchenne, owszem…

Postanowiłam cholerę zignorować. Niech sobie tu pokwikuje dowolnie, będę twarda… Zna się to karate czwarty stopień… Jak jej skopię poręcz…

Nacisneła klamkę, czujoc nagły przypływ lęku, strachu i frustracii.

Wywaliłam „strachu” i poprawiłam ortografy. Nachalna osóbka o piskliwym głosiku ucichła, więc istniała nadzieja, że sobie poszła. Nie odwracałam głowy, by sprawdzić. Jasny gwint, mam na utrzymaniu dziecko i szczura, muszę zarabiać.

A tymczasem różowa zaraza bezczelnie wlazła mi do pokoju i usiadła dokładnie vis-à-vis na krześle. Nie wiem jak tego dokonała, bo było przysunięte do samego stołu. Siadła i zaczęła ględzić, zataczając się od tematu do tematu jak pijana, a głównie zwierzając się ze swoich rozlicznych nieszczęść, samotności i jaką straszną dziurą jest Czcinka. Usiłowałam ją lekceważyć, ale ciśnienie we mnie rosło jak w szybkowarze, a kolor jej sweterka miał moc ataku nuklearnego. Na sekundę podniosłam wzrok, rejestrując na oczojebnej dzianinie kwiatuszki z cekinów i otrząsnęłam się ze wstrętem.

– Ego te exorciso, spiritus immunde! – warknęłam pod nosem na próbę.

– Że co?

Nie pomogło. Może jakaś niewierząca…

– Pani nie udaje – zażądała zaraza. – Ja wiem, że pani mnie widzi. Inne to może nie, ale pani tak. Nie?

Miałam wielką ochotę powiedzieć: Nie, nie widzę – ale ugryzłam się w język. Paniusia tymczasem ciągnęła dalej, głosem drżącym ze zdenerwowania.

– Ja widziałam, pani rozmawiała z tym Niemcem. Pani mi musi pomóc!

Wyciągnęła z torebki – kurczę, skąd raptem miała torebkę? – chusteczkę higieniczną i wytarła głośno nos.

– Ja nie wiem, nie wiem co zrobię, normalnie… pani nie wie jakie to życie…

– Nieżycie – mruknęłam z rezygnacją. Wygrała. Wyglądało na to, że mogłaby mi tu smarkać jeszcze przez całe godziny, rozpraszając i odrywając od roboty. Skutecznego sposobu egzorcyzmowania nie zdążyłam opracować. Wody święconej nie miałam, może by ją oblać octem, który został na dnie słoiczka po marynowanych grzybkach?

– O Boże… – westchnęłam, stawiając krzyżyk na robocie. Chyba się dzisiaj wszystko sprzysięgło przeciw temu biednemu romansidłu pani Stern. – Czego ty właściwie ode mnie chcesz, kobieto?

– Żeby mnie pani znalazła – chlipnęła. – Żebym miała pogrzeb jak człowiek. I żeby moja matka nie myślała Bóg-wi-co… żem uciekła i na tą… spod latarni się wykierowała. Bo wróciłam! I piniądze dla niej miałam!

Ryczała już jak bóbr, kapiąc mi na stół i cedeki. Z trudem się opanowałam, żeby nie odsunąć ich z rejonu potopu, ale upomniałam samą siebie, że łzy te są czysto iluzoryczne.

– A te pierdolone staruchy za szmate mnie tu mają! Gorzej niż tego gestapowca…

Aha, coś mi się zaczęło klarować. Eryk był outsiderem ze zrozumiałych względów, a za tą tutaj opinia musiała się ciągnąć nawet poza grób. Może dlatego włóczyła się za nim jak cień. Z nudy czy zwykłej potrzeby towarzystwa. Miała ze dwadzieścia lat, nie więcej, choć gruby makijaż ją postarzał. Wiejskie społeczności nie są zbyt pobłażliwe dla kobiet, ehm… zbyt wyzwolonych. Jakieś fatum, czy co? Lepią się do mnie egzemplarze z marginesu.