– No dobrze, przestań ryczeć i pogadajmy z sensem – powiedziałam pocieszająco. – Nie żyjesz, więc najgorsze już się stało. Teraz już z górki. A tak właściwie, jak się nazywasz?
Znów wydmuchała nos w chustkę. Oczy jej zapuchły, a rozmazany tusz upodobnił ją do upiora z filmu klasy G.
– Luśka… znaczy Lucyna. Dziewońska – wyjąkała.
Drgnęłam. Znałam to nazwisko. Zdaje się, że z plakietki w skarbcu Katarzyny. To mi powinno dać do myślenia.
– Luśka, oko ci się rozmazało – rzekłam surowo.
– O Jezu… Mogę się umyć?
Już miałam zaprosić dziewczyninę do skorzystania ze zlewu, kiedy coś mi przyszło do głowy.
– Lucyna, przecież nie masz tak naprawdę ciała, prawda?
Popatrzyła owczym wzrokiem.
– No… – potwierdziła ostrożnie.
– Czyli tak naprawdę to nam się tylko wydaje. Że się rozmazałaś, i że ci z nosa leci, i tak dalej. Zamiast kombinować z kranem, idź do lustra i wyobraź sobie, że wyglądasz normalnie – oświadczyłam, wyciągając się nonszalancko na krześle. Sama byłam ciekawa wyniku eksperymentu.
Luśka popatrzyła na mnie ze zdumieniem, ale poszła do wielkiego lustra Katarzyny, stanęła przed nim i zaczęła się gapić w swoje odbicie jak sroka w gnat. Przez parę minut nic się nie działo. Znudzona, podążyłam wzrokiem do rozgrzebanej redakcji, zdążyłam dwa razy kliknąć myszą i wtedy rozległ się przeraźliwy kwik. Ani chybi, Luśka Dziewońska odkryła nowe możliwości swojego stanu. Istotnie, przyleciała, jaśniejąc niczym metafizyczna supernowa, a malowidła wokół oczu miała odrobione lepiej niż kaplica Sykstyńska. Poszłam za ciosem.
– No i coś byś z tymi ciuchami zrobiła – podsunęłam. – Takie to już niemodne, obciach normalnie.
– A co jest modne? – Złapała haczyk natychmiast, a umalowane oko jej błysnęło. No, przecież…
– Teraz na fali jest emo.
– Emo?
– No, na przykład trampki i koszulki z czaszkami. – Boże, wybacz mi…
Naburmuszyła się.
– Nie chcę z czachą!
– No to z króliczkiem, może być różowy na czarnym tle. I do tego dżinsy do pół łydki. I wysokie trampki. Albo spódnice plisowane, w kropki.
Musiałam czymś zająć Lucynę Dziewońską i odwrócić jej uwagę od tego, po co tu faktycznie przyszła. Wyglądało na to, że z modą trafiłam w dziesiątkę. Absolutnie nie uśmiechało mi się szukanie kolejnych zwłok. I mianowicie gdzie oraz jak miałabym ich poszukiwać?! Latać po okolicznych lasach z jakimś trupodetektorem, przerobionym z wykrywacza metalu? Przez moment miałam wizję samej siebie: jak ze słuchawkami na uszach i ustrojstwem w kształcie puzona na długim kiju zwracam się do Kobielaka (nie wiem czemu był w kombinezonie kosmicznym i z saperką): „Jesteśmy blisko, liczba kilotrupierzy na minutę wzrasta”.
Otrząsnęłam się. Co to, to nie!
– Pani myśli, że ja to tak mogę? – W głosie Luśki słychać było nieskrywaną żądzę. Chyba potrzebowała zapewnienia, że właśnie uzyskała złoty klucz do kosmicznej megaszafy z ciuchami. Skryte marzenie każdej istoty, posiadającej choć jeden żeński hormon, nawet tylko ektoplazmatyczny.
– A czemu nie? Skoro udało ci się z makijażem, to czemu nie ma się udać z ubraniem? Ten sweter, laska, jest w tym sezonie naprawdę niewyjściowy.
Tknięta nagłym przypomnieniem, wygrzebałam z plecaka pomięty fragment gazetki z Tesco, w którą zawinęłam sobie książkę na drogę. Podsunęłam ją Luśce, otwartą na stronie z promocjami ciuchów, mając nadzieję, że złapie przynętę.
Złapała. Bez żadnej namowy poleciała ze zdobyczą z powrotem do lustra, ćwiczyć nowo odkryte umiejętności i przymierzać wirtualne kreacje. Miałam ją z głowy. Czując się jak kot nażarty kawiorem i łososiem, narcystycznie zachwycona własną pomysłowością, spokojnie wróciłam do pracy.
Nie powinniśmy zaglądać w przyszłość. Dobrze, że jej nie znamy. Przeszłość jest już wystarczająco powikłana. Gdyby wróżbiarki miały prawdziwe umiejętności – i bezlitośnie używały przeciw nam tych swoich kawałków kartonu, fusów, szklanych kul czy łodyg krwawnika – pewnie większość ich ofiar siedziałaby osłupiała, bezwolna i przerażona nadciągającymi kataklizmami, albo co najmniej bez humoru z powodu drobnych przykrości, czekających już u drzwi.
W błogiej nieświadomości popukiwałam sobie w klawiaturę, debilnie zadowolona z siebie, nie wiedząc, jaką siurpryzę szykuje mi los. Zegar św. p. Katarzyny (żeby z piekła nie wyjrzała, cholera) wytykiwał na ścianie ostatnie minuty mojego świętego spokoju.
Zatopiona w dziejach nieortograficznej Marianny, która właśnie usiłowała z miernym powodzeniem sprokurować sobie wieczorową kieckę z zasłonki, kompletnie zapomniałam o obecności widma strojnisi, zwłaszcza że zachowywała się wyjątkowo cicho. Tak więc jej głos, rozlegający się nagle tuż nad moim uchem, zadziałał na mnie niczym trąbka kawaleryjska. Mało nie spadłam z krzesła. Egzorcyzmy wydawały się coraz bardziej kuszącym pomysłem. Demonstracyjnie kliknęłam save, nabierając powietrza i szykując się do awantury stulecia.
– Ale ja tu po co inne przyszłam… – wyjęczała nieszczęsna ofiara mody.
– Oszalałaś, kobieto?! – ryknęłam. – Mam przekopywać las, szukając twojego trupa? To zajmie całe lata. Mam ważniejsze rzeczy do roboty. Spadaj! Zjazd na drzewo! Bo cię wodą święconą wykurzę, łajzo jedna! Co ja jestem, nekroskop?! A może rentgen?
Zamarła z gapowato otwartymi ustami. Nie mogłam nie zauważyć, że teraz miała na sobie dżinsy i żółtą marszczoną bluzkę skopiowaną z reklamowej gazetki. Nic różowego, co za ulga.
– Ale kiedy ja wiem, gdzie mnie… gdzie leżę, znaczy… – Zalała się znów łzami. – Gdzie on mnie… mnie zabiiiłłłuuuuyyyyy… – reszta utonęła w istnym koncercie szlochów i smarkania.
Poczułam się jak idiotka. Gorzej, jak zimnokrwista suka. Kiedy ta biedna dziewczyna zawiadomiła mnie, że pragnie pogrzebu „jak człowiek”, nie wiadomo czemu pierwszym moim skojarzeniem był wypadek na szosie, jakiś grób Jane Doe… czy też raczej Marii Kowalskiej-świeć-Panie-nad-jej-duszą-amen, albo coś w tym rodzaju. Tymczasem miałam przed sobą… ofiarę morderstwa?
Odczekałam cierpliwie aż Luśka odpracuje swój atak histerii.
– Przepraszam – odezwałam się ostrożnie. – Czy ja dobrze zrozumiałam, że zostałaś… zamordowana? – Ostatnie słowo ledwo mi przeszło przez gardło. Niby wiedziałam, że Eryk też nie zmarł spokojnie pod ciepłą kołderką, ale to było jakby coś innego. Wojna, człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi – a tutaj przemoc, gwałt może, ohyda ze wszech miar.
Luśka pokiwała skwapliwie głową, znów trąbiąc w chusteczkę. Rzuciła mi wilgotne jamnicze spojrzenie.
– Na strychu – szepnęła. – Nikt tam tera nie chodzi. Schował mnie. Robił… robił obrzydlistwa. On… on… – zaczęła się jąkać.
– Kto, na miłość boską, gdzie? – nie wytrzymałam.
– Doktór… – wyznała łzawo.
Żołądek nagle podszedł mi do gardła, poczułam raptowny ucisk w dołku, jakbym otrzymała silny cios w sam splot słoneczny.
– Do-dokkktor? – wyjąkałam. Zrobiło mi się przeraźliwie zimno.
Luśka zerknęła na mnie niepewnie. Na jej twarzy z rozmazanym – znów – makijażem odbijał się cały wachlarz uczuć jak w kalejdoskopie. Przestrach, zawstydzenie, poczucie winy, odraza, wzburzenie.
– Doktór – potwierdziła, wbijając wzrok w podłogę, i zacisnęła zęby na kciuku, jakby się chciała zakneblować. Potem, zmieniwszy widać zdanie, ciągnęła swoją opowieść: – Wracałam do domu. List żem napisała do mamy, że wracam i piniądze są na działkę. Od pekaesu szłam, walizkę mi poniósł, z wieczora to było. Niby but chciał zawiązać, stanęliśmy… i wtedy mnie walnął, złapał za szyję. A potem tylko strych pamiętam, takie belki na suficie… I noże… I do tej pory tam leżę, jak sirota jaka. A ojciec z matką nic nie wiedzą.