Kiedy wreszcie duch brutalnie zamordowanej Lucyny Dziewońskiej raczył sobie pójść, nadal siedziałam przed komputerem, gapiąc się tępo w falujące hipnotycznie kolorowe linie wygaszacza. Mój mózg przypominał bryłę surowego ciasta. Minęło sporo czasu, nim powoli, powolutku, jakby powietrze nabrało gęstości grochówki, podniosłam rękę i wyłączyłam laptopa.
Nie mogę pracować, nie dotrzymam terminu, wywalą mnie z pracy. Jakoś wyjątkowo mało mnie to obchodziło. Dlaczego wszyscy faceci (prócz mego ojca) muszą być tacy beznadziejni?!
Miałam ochotę się upić aż do przerwy w życiorysie, zjeść kilo maryśki w sałatce albo strzelić sobie w łeb z procy – cokolwiek, byle odpłynąć i pozostawić za sobą tę wstrętną rzeczywistość, w której cudowni studenci archeologii okazują się ohydnymi łgarzami i niedojrzałymi psychicznie popaprańcami, a sympatyczni medycy zboczeńcami oraz seryjnymi mordercami. A do tego pijakami, o właśnie. Niby co ja mam teraz robić? Zadzwonić na policję? „Proszę pana, mój sąsiad nielegalnie przechowuje na strychu zwłoki takiej jednej laski w różowej bluzce. Nie, nie widziałam… Tak, jest świadek. Duch mi powiedział”. Zamknęliby mnie nie tyle z powodu domniemanego obłędu, co za naigrawanie się z miejscowej władzy.
Naprawdę, faceci to świnie!!!
Aż do późnego wieczoru nie mogłam sobie znaleźć miejsca.
W kieszeni plecaka, bardziej przez zapomnienie niż z realnej potrzeby, nosiłam gazetowego divixa z jakąś okropną rąbanką – Exterminator 3 czy może Pulweryzator 5 – w każdym razie odrąbane członki (głównie męskie) i pociski latały gęsto w powietrzu, a główny bohater był takim macho, że mógłby szczęką podnosić samochody w celu zmiany kół. Stwierdziłam, że dzieło doskonale nadaje się jako narzędzie ratunkowe. W trakcie kiedy usiłowałam się terapeutycznie odmóżdżyć, puszczając sobie to cudo kinematografii na laptopie, przylazł rozpromieniony Wilczak, by zameldować, że jutro wraca do roboty, bo amulet chyba działa. Dojrzał na ekranie krew chlustającą widowiskowo gdzie popadnie i już nie mogłam go wypędzić. Reagował jak przedszkolak na kreskówce, obgryzając paznokcie z emocji, wytrzeszczając błękitne oczka na wyczyny filmowego herosa i wznosząc niezbyt cenzuralne okrzyki przy co bardziej dynamicznych scenach. Prawdę mówiąc, lepiej się bawiłam obserwując jego, niż akcję na ekranie. Obietnicą załatwienia paru innych filmów sensacyjnych kupiłam go ostatecznie i na wieki.
– Pani to jest fajna – oświadczył z uczuciem. – Dużo bardziej fajna od starej pani Szyftowej.
No, ja myślę… Wilczak przypominał mi w tej chwili buldoga zakochanego w biszkopciku. Gdyby mógł, machałby ogonem.
– Czy może pamięta pan Lucynę Dziewońską? Mieszkała tu parę lat temu – zagaiłam.
– Luśka? No, mieszkała. Co nie mam pamiętać? Do jednej budy żeśmy chodzili.
– Jaka ona była?
Wilczak zamyślił się na chwilę, skrobiąc usztywnionym palcem po brodzie.
– Fajna laska. Ale dzika jakaś i na forsę mocno pazerna. Cięgiem gadała, że w Czcince nie zostanie, że do miasta pójdzie.
– I poszła?
– A poszła. Z pięć lat będzie.
– Pokazała się choć raz po wyjeździe?
Wilczak zerknął na mnie podejrzliwie.
– A co się pani tak wypytywa o Luśkę?
– Taką tam mam sprawę. Ktoś o nią pytał – wymigałam się. – Była?
Rysiek wzruszył ramionami.
– Raz się pokazała, jakoś z rok po tym jak z chałupy zwiała. Wypindrzona, że nie wiem. Pazury… o takie miała. A kiecka jej ledwo tyłek zakrywała. Starego Dziewońskiego mało szlag nie trafił. Za kij się brał i na całą wieś od kurw ją wyzywał. No, ja nie powiem, Luśka święta nie była, na dyskotece to, no, wie pani… – Wilczak pokazał wilcze zęby. – Ale żeby zaraz kurwa to nie. Piniędzy nie brała, dawała tym, co ich lubiła.
Oho, ciebie też pewno lubiła, pomyślałam, oceniając posturę Wilczaka. Typowy wiejski byczek, prosty duchem i zdrowy ciałem – marzenie dziewczyn o wąskich horyzontach, którym do szczęścia wystarcza ostry seks i tanie wino. Miałam szersze horyzonty, wysokie wymagania i może dlatego te nieskomplikowane życiowe radości omijały mnie szerokim łukiem. Los na mej drodze stawiał wyrafinowanych facetów, którym gra wstępna kojarzyła się z Cortazarem oraz absyntem, albo ostatecznie z koncertem Metalliki. I żaden nie proponował mi bimbru z kiszonym ogórkiem. Łza kręci się w oku.
– Co pani taka smutna? – odezwał się Wilczak współczująco.
Błyskawicznie przybrałam normalny, czytaj: wredny wyraz twarzy. Okazywać słabość przed jakimś samcem? Niedoczekanie.
– Więc Luśka Dziewońska pokazała się w domu tylko raz, pięć lat temu i znikła na dobre? – wróciłam do tematu. Zanim zadzwonię na policję, muszę mieć jakiekolwiek podstawy.
Wycisnęłam z Wilczaka, ile się dało. Opowiadał chętnie, widocznie nie uważając, że zdradza jakieś tajemnice. Tu wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. Prawie wszystko… Nikt zapewne nie miał pojęcia o zawartości szafy Kobielaka. Dyskretnie podpytałam też o doktora, ale Wilczak nie miał żadnych rewelacyjnych informacji. Doktor Kobielak prowadził się według niego beznadziejnie normalnie. Pędził księżycówkę – ale tu każdy pędzi. Pił – ale tu to każdy pije. Miał te swoje ciągi po parę dni, kiedy nie trzeźwiał ani na moment, a potem znów wracał do przyjmowania pacjentów. Książki czytał, nie tylko gazety jak normalny chłop, ale wiadomo – doktór to coś lepszego i nawet powinien. Czasem coś w obejściu robił, od czasu do czasu wyjeżdżał do miasta, a potem wracał i płacił zaciągnięte długi. Widać coś na tych rozjazdach zarabiał. Ostatnio złamał jednak wieloletnią rutynę – wyjeżdżał częściej i szybciej wracał. Pił też chyba mniej, bo Wilczak go już dawno nie widział nad kieliszkiem (co prawda tu faceci prawdziwie po męsku używali musztardówek). I tyle.
Spławiłam swojego informatora, a potem zamyśliłam się głęboko. Znów poczułam okropny brak Internetu i możliwości wklepania w Google hasła: psychopatia. Jeśli brać za wzór Hannibala Lectera, szanujący się psychopata powinien być wyrafinowanym erudytą, wielbicielem muzyki poważnej i smakoszem ludziny. Niewyrafinowany lata z siekierą, w masce hokejowej, likwidując piersiaste blondyny. Kobielak jakoś nie pasował mi do żadnej z tych kategorii. Mroczny mistrz skalpela w T-shircie z Kubusiem Puchatkiem? Morderca zalewający wódką wyrzuty sumienia? Co ja gadam, przecież psychopaci nie miewają wyrzutów sumienia, dla nich ofiary są zwierzyną, mięsem, tak przynajmniej twierdziło Discovery Science.
Wyjrzałam przez okno, kierując wzrok na posesję pana doktora. Podejrzany właśnie wieszał na sznurku wyprane skarpetki i podkoszulki. Jak to się maskuje, zbrodniarz przebrzydły.
Po długim główkowaniu nie doszłam jednak do żadnych konstruktywnych wniosków, poza jednym: jeśli nie chcę się doszczętnie ośmieszyć, wpierw muszę obejrzeć strych Kobielaka. Czyli wyczekać okazji, kiedy znów nie będzie go w domu.
Sen wyciekał z mej pamięci jak woda z dziurawej miski. Zaciskając powieki, usiłowałam zatrzymać jakieś szczegóły. Las, mroczny i chłodnawy, czerwona tarcza zachodzącego słońca za czarną koronką gałęzi, rozmowa o niczym, mężczyzna; desperacko próbowałam zapamiętać jego głos, twarz – na próżno. Ostatnim elementem, jaki zdołałam zatrzymać w świadomości, była męska pięść zmierzająca ku mej twarzy i błysk złota na jej palcu. Otworzyłam oczy, czując pod policzkiem szorstkość lnianego prześcieradła. Czy to było prawdziwym zapisem minionych wydarzeń, który wiedźmim talentem zdołałam ściągnąć z eteru – tak jak kiedyś śniłam o Eryku – czy zwykłym koszmarem, podsuniętym przez pobudzoną wyobraźnię?