Выбрать главу
* * *

– Proszę pani! – Nad kuchennym parapetem pojawiła się zaaferowana buzia Eli Weiss. – Poszedł! Zabrał torbę i poszedł drogą do lasu!

– Dziękuję, kochanie – uśmiechnęłam się znad klawiatury, a potem przechyliłam do okna, by podać dziewczynce garść cukierków. Słodycze i tak zostawały, rzecz jasna, tam gdzie je położyłam, ale ten swoisty rytuał jakimś sposobem sprawiał dzieciom niemałą przyjemność. W tym świetle grobowe ofiary starożytnych Egipcjan czy Scytów, wkładających do kurhanów łby zabitych koni, nabrały całkiem nowego sensu. Inna sprawa, co taki martwy Scyt mógłby robić z kawałkiem konia.

Odszukanie rodzeństwa było sprawą najprostszą pod słońcem. Nadal mieszkali u mnie pod podłogą, nie przyjmując do wiadomości śmierci rodziców ani własnej. Trwając w zawieszeniu między tym a tamtym światem, nadal czekali, kiedy wrócą mama i tata. Nie miałam pojęcia, jak ich skierować na właściwą ścieżkę do nieba. Że jakieś niebo istniało, nie miałam już żadnych wątpliwości. Gdzieś ci wszyscy ludzie musieli iść po śmierci, inaczej w samej tylko Czcince potykałabym się o miliony duchów. Na razie jednak próbowałam odrobinę uprzyjemnić dzieciom pobyt na ziemskim padole. Lizaki, cukierki, parę kolorowych nalepek z kiosku nastroiły Elę i Dawida przychylnie. A kiedy zawiesiłam im na ścianie w starym schronie z trudem wykonane w Tarnikach wydruki zdobycznych fotografii, dzieci westchnęły unisono: Mamusia…! Tatuś…! I już mogłam prosić je o wszystko.

A poprosiłam o rzecz drobną – zabawę w szpiegowanie pana doktora z sąsiedztwa.

* * *

Kobielak domu nie zamykał – a raczej zamykał w sposób zupełnie debilny w pojęciu zdeklarowanej mieszczki, jaką byłam. Przekręcał klucz w zamku, a potem najspokojniej wieszał go na gwoździu wbitym w futrynę. Cud, że jeszcze nikt nie wyniósł mu niczego z chałupy, ale może miejscowi byli bardzo honorni i wzorem przysłowiowego Cygana nie kradli tam, gdzie spali. Tak więc do środka dostałam się bez najmniejszego trudu. Strych, jak logika nakazuje, powinien być na górze. Po drodze jednak zajrzałam do kuchni, która nadal była głównym pomieszczeniem użytkowanym przez lokatora. Od mojej ostatniej wizyty wnętrze zmieniło się o tyle, że na wierzchu stało o wiele mniej brudnych naczyń, resztki jedzenia lądowały w kuble, ku żalowi much, a papiery na stole, zamiast kłębić się w pierwotnym chaosie, leżały w schludnych stertach. Zwróciły też moją uwagę jakieś tajemnicze pudełeczka, rozrzucone na szafce. Stimuloton, przeczytałam znajomą nazwę. Obok leżało pudełko prozacu, deprim, raphacholin, buteleczka z nalepką „Artecholin” i napoczęty kartonik herbaty z melisą. Poza tym parę listków ibupromu. Niektóre opakowania były nienaruszone, w innych brakowało po kilka tabletek, a stimuloton był wyjedzony niemal do końca. Nie wiedziałam na co jest deprim, ale nazwa prozac była znacząca. Raphacholinem pasł się mój ojciec przy dolegliwościach wątrobowych, a stimuloton natomiast sama brałam całkiem niedawno, wyciągając się z przewlekłej depresji. Ciekawe… Czyżby panu doktorowi wysiadł organizm? Faszerował się psychotropami, dlaczego? W domostwie panowała upiorna cisza, a w każdym razie mnie wydawała się upiorna. Mimowolnie zaczynałam wstrzymywać oddech i skradać się idiotycznie, choć byłam tu sama jak palec.

Wewnętrzne zwierzątko milczało jak zaklęte, rżnąc głupa. Piętro było równie wymarłe jak parter. Jakaś ludzka postać pojawiła się nagle w korytarzu, serce wskoczyło mi do gardła i nie wrzasnęłam tylko dlatego, że się nim prawie udławiłam. Dopiero po chwili zorientowałam się, że patrzę w zmatowiałe lustro wiszące na ścianie. No, naprawdę, nie sądziłam dotąd, że jestem aż tak straszna. Któreś z drzwi w holu mogły prowadzić na wyższą kondygnację. Otwierałam każde po kolei, ale znajdowałam za nimi: znajomy gabinet starego doktora, opustoszałą sypialnię, toaletę, jakiś pokój, który służył za składowisko niepotrzebnych przedmiotów i mebli oraz równie zagraconą klitkę, być może dawną służbówkę, bo nadal, ku memu zdumieniu, straszyło tam pordzewiałymi sprężynami stare żelazne łóżko. Drogę na strych znalazłam wreszcie za załomem korytarza – proste schody z desek, wiodące stromo ku górze, prosto do kwadratowej klapy w suficie. Pokonałam kilka stopni i z niedowierzaniem dotknęłam dużej, staroświeckiej kłódki. Przez moment zbierałam myśli. Gwoździa z kluczykiem tym razem w pobliżu nie było. Wpierw czułam rozczarowanie oraz irytację z powodu niespodziewanej przeszkody. Potem przyszło zdziwienie i niepokój. Coś mi tu wybitnie nie pasowało. Cały dom praktycznie otwarty na przestrzał, a tu raptem kłódka? Zdążyłam się przekonać, że zamknięte drzwi w Czcince oznaczały, że jest za nimi coś, czego nie powinny oglądać ludzkie oczy. Tajemnicza kolekcja Katarzyny za żelaznymi wrotami w Szyftówce, zamknięta szafka z makabrycznymi wekami, zamknięty strych… Czyżby faktycznie nad moją głową spoczywały w tej chwili kości Lucyny Dziewońskiej? Szarpnęłam kłódkę na próbę, ale trzymała mocno. Z minuty na minutę rosło we mnie przeświadczenie, że muszę dostać się na górę, nawet jeśli to oznaczało włamanie. Bóg mi wybaczy, czy policja – nie wiem.

Udałam się po pomoc.

* * *

Wilczak chwilowo miał wolne – nie z powodu nowego wypadku. Po prostu czegoś im tam nie dowieźli do kładzenia asfaltu, więc z błogim wyrazem twarzy rozbebeszał swój motor przed domem. Umorusany smarem po łokcie i szczęśliwy jak prosię w kałuży. Oczywiście, z radością mógł pożyczyć mi piłkę do metalu, a nawet sam rozpiłuje oporną kłódkę. „Dla pani Krysi to ja wszystko”. Natychmiast jednak zmienił zdanie, gdy okazało się, że owa kłódka do przepiłowania znajduje się na obcym terenie, a piłowanie jest nielegalne.

– Ja bym pomógł, ale pani wie, ja nie chce iść siedzieć!

Jego obiekcje były skądinąd słuszne, więc skwapliwie zapewniłam, że w razie czego wszystko wezmę na siebie i zaprzeczę, że jakikolwiek Ryszard Wilczak miał cokolwiek wspólnego z domem doktora, jego strychem i kłódką. A nawet tę parszywą kłódkę odkupię i zawieszę przed powrotem Kobielaka.

Mosiądz łatwo poddał się stalowemu brzeszczotowi. Wilczak odczepił przepiłowany kabłąk ze skobla, a potem uniósł ostrożnie klapę. Z góry osypało się trochę pyłu, niespodzianie uderzył nas w oczy snop światła. W słonecznej poświacie wirowały złote drobinki kurzu. Pomieszczenie okazało się zaskakująco jasne, pewnie z powodu całkiem sporych okien mansardowych, które, choć brudne, wpuszczały dużo dziennego światła. Czując na grzbiecie dreszcz, dostrzegłam czarne belki idące w poprzek pod powałą. Oboje ciekawie wystawiliśmy głowy ponad poziom podłogi. Pierwsze rzuciły mi się w oczy nogi dwóch stołów i blaty, widziane od spodu. A potem…

– To kościół? – wykrztusił zaskoczony Wilczak i zaraz jęknął: – O kurwa… okurwakurwakurwa… – powtarzał póki starczyło mu powietrza. Odruchowo zacisnęłam dłoń na jego ramieniu, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Mój koszmar się ziścił.

Oszołomieni, jak we śnie weszliśmy na zakurzony strych. Ledwie docierało do mnie, że trzyma mnie za rękę jeden z największych zakapiorów w okolicy, a jego uścisk prawie miażdży mi palce.

W jednym końcu strychu – tak, by wzrok wchodzącego natychmiast się na niego natknął – stał wielki drewniany krzyż, a na nim, niczym makabryczną parodię Chrystusa, rozpięto martwe ciało. Wyschnięte, poczerniałe zwłoki na pierwszy rzut oka wydawały się rzeźbą, jednak już po chwili obserwator odkrywał straszliwą prawdę. A nawet gorzej, zaczynał dostrzegać szczegóły. Spływająca prosto w dół kurtyna rudawych włosów szczęśliwie kryła twarz ofiary, za to niżej jej klatka piersiowa otwierała się jak makabryczne tabernakulum. Puste miejsce po płucach i sercu zajmowało okrągłe lustro, w którym zobaczyłam swoje kredowoblade odbicie. Długie włosy, drobne stopy i brak widocznych genitaliów mogły świadczyć, że na krzyżu wisi kobieta. Minęły długie minuty nim zorientowałam się, wstrząśnięta, że niżej znajduje się coś w rodzaju ołtarza: długa skrzynia, nakryta ciemną tkaniną, na niej cztery szafki – po dwie z każdej strony centralnego krzyża. W pierwszej spoczywał łeb krowy, w drugiej rozpościerał skrzydła jakiś drapieżny ptak, chyba jastrząb, czwarta była pusta, ale za to w trzeciej zobaczyłam ludzką głowę. Gdzieś z okolic uszu wystawały jej białe gołębie skrzydła. Niewielka, z kędzierzawymi włosami i woskową skórą, należała chyba do dziecka, choć nie było pewności – rysy zniekształciły zabiegi konserwacyjne. Oczy były na szczęście zamknięte, za to usta przypominały czarną dziurę – otwarte w niemym krzyku, a może potworny artysta chciał uzyskać wrażenie, że upiorny anioł śpiewa psalm.