Выбрать главу

– Chyba nie miał pomysłu, skąd wziąć łeb lwa – usłyszałam samą siebie, jakby przemawiał ktoś zupełnie obcy. Tego już było za wiele dla mego biednego pomagiera. Poczułam, że jego uścisk wiotczeje, wydał nieokreślony dźwięk – ni to jęk, ni to stęknięcie – i upadł na deski jak ścięta lelija. Widać odkopywanie germańskich szkieletów go nie zahartowało. Faceci to są jednak beznadziejnie słabe istoty.

Odetchnęłam kilka razy głęboko, przenosząc wzrok na zemdlonego Wilczaka. Nawet szary jak beton, stanowił przyjemniejszy widok niż ta wystawka obok. Bez przekonania poklepałam go po kwadratowej szczęce. Nie miałam tu wody, mogłam go co najwyżej opluć, a na przenoszenie był o wiele za ciężki.

– Rychu, ocknij się, jak rany…

Jakoś trzymałam się jeszcze kupy, choć niewiele brakowało, bym hiperwentylowała i spłynęła na brudną podłogę obok Wilczaka. Z trudem odwróciłam się od „ołtarza” w stronę stołów. Na blacie po prawej stronie leżały w schludnych rządkach narzędzia chirurgiczne, matowe pod warstwą kurzu – skalpele, cęgi, piła do torakotomii i jakieś tajemnicze dynksy, których nazw nie znałam, bo nie pokazywali ich w „Ostrym dyżurze”. Na stole po lewej piętrzyła się pryzma szarego piachu. Był zestalony i twardy, o czym się przekonałam, dotknąwszy lekko powierzchni. Noże, piły – rozumiem, narzędzia odpowiednie, kiedy jakiś szaleniec naśladuje Fragonarda, ale piasek? Dopiero gdy dostrzegłam, że sterta osypała się w jednej strony i sterczą z niej częściowo zeszkieletowane stopy, zrozumiałam: to była sól. Szalony doktor zabawiał się mumifikacją. A sądząc z zaawansowania ekspozycji, trwało to już ładne parę lat.

Wilczak poruszył się, podniósł głowę, unosząc rękę do czoła bezradnym gestem.

– Jezu Chryste, kurwa, co to jest?! – jęknął z desperacją, podnosząc się powoli i masując stłuczoną potylicę.

– Znaleźliśmy Luśkę Dziewońską – odparłam posępnie. – I nie tylko ją.

– O mój Boże… Lusia? – Wilczak z niekłamanym przerażeniem popatrzył na makabryczny ołtarzyk. – Ale co… jak… no co…?

Stanowczo wzięłam go pod mankiet i pociągnęłam do wyjścia. Jeszcze mi tylko mdlejącego dresiarza brakowało w tym bigosie. Nie mogło już być mowy o żadnych włamaniach, kłódkach, czy innych duperelach. Naruszenie cudzej własności zostało zepchnięte w cień przez sprawy znacznie ważniejsze. Zeszliśmy ze strychu, wciąż mając w oczach potworny widok ukrzyżowanej mumii. Nie miałam pewności, czy Lucyna była osobą na krzyżu, czy może spoczywała pod warstwą soli. To mieli sprawdzić specjaliści z komendy głównej. Musiałam tylko wymyślić wiarygodną bajeczkę, co właściwie mnie zaprowadziło na strych szanownego doktora Kobielaka. Wilczak szedł za mną, potykając się na schodach i mamrocąc nieskładnie pod nosem „Zdrowaś Mario”, „…i światłość wiekuista”, gęsto urozmaicając modlitwę „o-kurwami”. Widać był wciąż zbyt skołowany, by dostrzec niewłaściwość tego zestawienia.

– A pani… pani skąd wiedziała? – ocknął się raptem.

– Panie Ryśku, pan umie naprawiać motory, a ja się znam trochę na czarach. Ale wolę jakieś normalniejsze niż ten horror na górze, jasne? – odparłam.

Nie odpowiedział, gdyż właśnie zeszliśmy na parter i ku ogólnemu zaskoczeniu, zetknęliśmy się prawie nos w nos z Kobielakiem, który właśnie przekraczał próg. Na moment zastygliśmy wszyscy niczym żywy obraz. Potem zaś Wilczak ryknął z nieopisaną furią:

– Zabiłeś Luśkę!!! – i nim zdążyłam choćby drgnąć, z rozmachem rąbnął doktora w szczękę. Kobielak poleciał do tyłu, stoczył się ze schodków ganku i padł na podwórze, tracąc przytomność chyba jeszcze w locie.

– Zabiję skurwysyna! – zawył Rychu. W ostatniej chwili złapałam go za kołnierz, przyduszając lekko i krzycząc mu do ucha.

– Nie! Zostaw! Policja!

Nadal byłam oszołomiona i rozbita, ale jakoś wydało mi się niewłaściwe zatłuczenie kogoś na śmierć, nawet jeśli był prawie na pewno psychopatycznym zabójcą. Wilczak stanął nad powalonym przeciwnikiem, sapiąc przez nos jak rozdrażniony byk i zaciskając bochenkowate pięści, gotów przywalić Kobielakowi znowu, gdy tylko ten się poruszy.

– Zadzwonię po gliny – powiedziałam słabym głosem, wyciągając z kieszeni komórkę. Ręce tak mi się trzęsły, że ledwo mogłam wystukać 997.

* * *

Papieros mi się kończył, więc odpaliłam od niego następnego. Policjant odkaszlnął dyskretnie, ale zignorowałam ten zawoalowany sygnał. Byłam zestresowana, do diabła, i miałam prawo się uspokajać dowolnymi metodami.

– Niczego nie dotykaliśmy – powtórzyłam po raz chyba piąty. – To znaczy prawie niczego. Poręczy schodów, klamek… znajdziecie trochę moich odcisków na drzwiach. Stare odciski pana Wilczaka też się znajdą, głównie w kuchni, bo tu bywał, jak każdy zresztą. Na górze: kłódka, klapa na strych – wewnątrz nic, choć ci od mikrowłókien pewnie znajdą jakiś mój włos, a pan Wilczak… potknął się i przewrócił, więc po nim też zostały ślady, na podłodze. – Rychu z pewnością nie wybaczyłby mi, gdybym zdradziła, że zemdlał. Sądząc z donośnych „ożeszkurw” dobiegających z sąsiedniego pokoju, również składał zeznania. Posterunkowy zamachał podkładką, odpędzając dym papierosowy i znów skupił się na sprawie.

– Niedobrze, że naruszyła pani tę kłódkę – powiedział. – Teraz podejrzany może powiedzieć, że mu pani co podrzuciła.

Zaniemówiłam na moment. Naprawdę, starałam się zachować obiektywizm i dopuszczać logiczną możliwość, że w policji pracują również ludzie inteligentni. W takich jednak chwilach obiektywizm mnie opuszczał kłusem.

– Oczywiście – stwierdziłam zgryźliwie. – W tajemnicy przed wszystkimi nosiłam doktorowi trupy na strych. A taka byłam dyskretna, że nikt niczego nie zauważył. I dla niepoznaki wszystko tam zakurzyłam. Kurz też przyniosłam ze sobą. W worku.

Na młodą fizjonomię pieska wypłynął rumieniec. Kto wie, czy byśmy się nie ścięli, gdyby do pokoju nie zajrzał starszy, grubawy glina w nieprzepisowo rozpiętym mundurze.

– Jurek, skończyłeś tu?

Młody zerwał się z krzesła i stanął na baczność.

– Jeszcze nie, panie komisarzu.

Stary pies machnął na młodego ręką, więc ten zrobił spocznij, ale stał i milczał z szacunkiem. Starszy wyciągnął ku mnie rękę.

– Pani pozwoli… Paweł Olczak. Komisarz.

– Miło mi, Krystyna Szyft. Redaktorka.

Uścisnęliśmy sobie dłonie.

– Z gazety? – W oku mu błysnęło podejrzliwie. Usiadł na zwolnionym krzesełku.