Mechanicznie wrzuciłam zaniedbanej ostatnio Lukrecji kawałek sera i dolałam wody do miseczki. Powinnam jej wyczyścić klatkę, ale nie miałam na to siły. Dopiero druga kawa postawiła mnie na nogi. Przestałam działać na autopilocie i byłam zdolna do posługiwania się mózgiem.
Wyrwałam z notatnika kartkę, na środku wypisałam wielkimi literami:
Luśka Dziewońska
Od niej przeprowadziłam strzałkę w dół i dopisałam:
Doktor
Zawsze mi się lepiej myślało, kiedy miałam rozrysowane schematy. Luśka – Kobielak, Kobielak – Luśka. Musieli się znać, skoro mieszkali w jednej wsi, a dziewczyna bez obaw zgodziła się na wspólny spacer przez las po ciemku. Na sto procent czuła się z nim bezpieczna. Pewnie nie znała zasady, że osiemdziesiąt procent gwałtów i zabójstw dokonują osoby znajome, z otoczenia ofiar. Czyli to by się zgadzało.
Po krótkim namyśle z boku dodałam Katarzyna Szyft i połączyłam ją z tamtymi. W ten sposób powstał trójkąt. Katarzyna znała oczywiście Kobielaka, który był dla niej czymś w rodzaju pasierba i podnóżka w jednym. Bez wątpienia znała też za życia Luśkę Dziewońską (pewnie od urodzenia) i, jak widziałam, nadal miała z nią jakieś konszachty.
Gapiłam się na kartkę, wysilając mózg. Co było ważne? Jak oddzielić ziarno od plew?
Przypuszczałam, że z tubylców policja wyciśnie niewiele – zawsze i wszędzie członkowie takich zamkniętych społeczności nabierają wody w usta wobec obcych. Kwestia, czy ja już byłam swoja czy jeszcze obca? Na pewno mogłam liczyć na wsparcie Wilczaka, być może także Rajeckiego. Po stronie cienia miałam Eryka i rodzeństwo Weissów. Reszta zachowywała pewien dystans, choć nie wyczuwałam w nich wrogości.
Wzięłam znów ołówek, by u dołu kartki wypisać nurtujące mnie pytania i domniemane odpowiedzi.
1. Kiedy zginęła Luśka?
Późna wiosna, lato lub wczesna jesień. Jeśli swój sen wezmę za pewnik. Luśka chodziła w tym, co miała na sobie w dniu śmierci, a było tego dość mało. Poza tym korony drzew nie wyglądały na przerzedzone.
2. Morderca: Doktor.
Popatrzyłam na te wyrazy z powątpiewaniem. Ofiara sama wskazała jako zabójcę Andrzeja Kobielaka, ale coś mi w tym nie pasowało. Zwierzątko wewnętrzne podnosiło raban, gdy tylko docierałam do zestawienia Kobielak – morderstwo.
– Bądź szczera chociaż sama przed sobą, idiotko – mruknęłam do siebie z sarkazmem. – Zadurzyłaś się w tutejszej medycynie i bardzo nie chcesz, żeby on był tym złym. Myślenie życzeniowe już raz cię zaprowadziło do nerwicy i nieślubnego dziecka, więc zachowaj minimum zdrowego rozsądku.
Tak zwany zdrowy rozsądek znów skusił mnie do sięgnięcia po papierosa, przy czym stwierdziłam, że to już ostatni w paczce i ostatni w ogóle w domu. Albo skończę z nałogiem, albo czekają mnie ohydne „Męskie” u Fryszkowskiego.
Załóżmy, że And… Kobielak nie jest zabójcą, tylko jakaś osoba zupełnie hipotetyczna.
Narysowałam na nowej kartce duży znak zapytania.
?
Wyglądał jakoś tak bardzo samotnie na papierowej bieli.
Co wiem o tym bydlaku?
Nic.
Ejże, nic?
Luśka go znała, a on znał Luśkę. Dobrze wychowany, niósł jej bagaż. Tu pasuje Kobielak. Musiał się zetknąć z tą dziewoją choćby w podstawówce, bo są – czy raczej byli – zbliżeni wiekiem. W sensie, że była z jego pokolenia.
Zabójca mieszka w Czcince – trupy na strychu Kobielaka nie wzięły się z powietrza. Doktor pasuje? Pasuje aż za dobrze, niestety.
Wykształcony. Na bank jest po studiach, skoro umiał tak dobrze zakonserwować zwłoki, a do tego upozował je na wzór prac Honore Fragonarda – osiemnastowiecznego francuskiego anatoma. Studia medyczne Kobielaka też pasują jak ulał. Również do zawekowanych niemowląt, ohyda. Zwykły, prymitywny degenerat dokonałby gwałtu, potem poćwiartowałby zwłoki (albo i nie) i zakopał gdzieś w lesie. Ten był kolekcjonerem pamiątek. W tym momencie nadpłynęło jakieś niejasne skojarzenie, ale zaraz mi uciekło.
Co dalej? Luśka…
Wysiliłam szare komórki. Powrócił obraz leśnej przecinki o zmierzchu, pięść zmierzająca ku mej twarzy i błysk złotego kruszcu… Tamten facet nosił obrączkę! Obrączkę lub sygnet. Desperacko szperałam w pamięci, przypominając sobie ręce Andrzeja. Nigdy nie widziałam u niego ozdoby w tym guście, nie był „sygnetowym typem”, a obrączkę zapamiętałabym z pewnością.
Czyli nie pasuje. Z drugiej strony, mógł obrączkę nosić kiedyś. Miał jakąś babkę. Anna? Agata…? Adrianna! Ale czy była żoną, czy po prostu żyli na kocią łapę? Nic nie wspominał o rozwodzie, co jednak nie znaczy, że nie był to związek usankcjonowany prawnie. Z drugiej strony, czemu miałby nosić obrączkę po rozwodzie? Hmm…
Rozpaczliwie potrzebowałam informacji.
Zaproszenie samotnej dziewczyny na spacerek po lesie to byłaby dla niego pestka. Ta mała dziwka wyraźnie na niego leciała i…
Mało nie spadłam ze stołka. To było to!
Jak żywa stanęła mi przed oczami scena sprzed paru tygodni. Siedzimy z Andrzejem na ganku. Mały Weiss bawi się na jabłoni, na słupku wygrzewa się okazały czarny kocur. Drogą nadchodzi zjawa Luśki, tak jak za życia wyelegantowana w różowy sweterek o dwa numery za mały, spod miniówki prawie widać jej majtki. Obciąga bluzkę, opiera się łokciami o płot, prezentując przedziałek między piersiami i patrzy na doktora tak, jakby chciała go oblizać od stóp do głów.
Nikt zdrowy na umyśle nie wdzięczyłby się do swojego oprawcy.
– Zełgała, małpa… – wyszeptałam z osłupieniem. – Ale dlaczego? Co jej to daje?
Czyżby za życia kręciła z doktorkiem, puścił ją kantem, a teraz ona mści się zza grobu, zręcznie wykorzystawszy moją osobę? To by znaczyło, że jest cwańsza niż na to wygląda. Ale takim jak ona obce są podstępy, panienki tego pokroju załatwiają swoje porachunki otwarcie, w koci sposób wydrapując wrogom ślepia tipsami. Ta sprawa, jak dla mnie, nosiła znamiona ręki kogoś takiego jak moja nieodżałowana spadkodawczyni. Dałabym głowę, że Katarzyna znów wkracza na scenę, tym razem w roli suflera.
Poczułam, że jeśli zaraz nie zapalę, to umrę. Co prawda od palenia też się umiera, ale wolniej. W pośpiechu wepchnęłam swoje notatki pod kapę na łóżku i poleciałam do sklepu.
Stary Fryszkowski był wniebowzięty. Dawno już nie miał tu takiego tłumu. Ludzie przychodzili nawet z Tarników pod pretekstem kupowania jakichś drobiazgów, a w rzeczywistości pragnąc poznać najnowsze plotki, gdyż sklepik był doskonałym centrum wymiany informacji. Do grona klientów dołączyli również policjanci i ekipa od odcisków palców, która zjechała bladym świtem. Policjant też człowiek i też musi jeść. Wśród tego całego towarzystwa kręcił się jakiś facecik w charakterystycznej kamizelce z mnóstwem okrutnie wypchanych kieszeni i cyfrówką na szyi. Pstrykał co tylko się dało. Ludzie dokoła komentowali rozwlekle najnowsze wydarzenia, ale solidarnie milkli, kiedy tylko komuś podsuwał pod nos dyktafon.
O dziwo, Fryszkowski błyskawicznie zareagował na wymogi rynku i prócz straszliwych „Męskich”, miał dziś także czerwone „Tigery”. Nie mogło być to gorsze świństwo, więc kupiłam od razu dwie paczki. Dziennikarska pluskwa natychmiast zwróciła na mnie uwagę. Wyróżniałam się dość jaskrawo na tle rdzennych mieszkańców Czcinki.
– Dzień dobry, czy pracuje pani może w ekipie dochodzeniowej?
A jakże, w swojej.