– Nie.
– Czy mogę więc pani zadać kilka pytań na temat tego, co się tu wydarzyło?
– Nie.
Usiłowałam faceta wyminąć, ale przyczepił się jak rzep.
– Jak pani sądzi, czy mamy tu do czynienia z drugim Hannibalem Lecterem?
Lecter zjadał ludzi, idioto.
– Nie.
– A czy…
Gość wyraźnie nie znał słownikowej definicji słowa „nie”. Na szczęście dostrzegłam wyłaniającego się z opłotków Rajeckiego i wrzasnęłam:
– Zbychu!!! Chodź tutaj!
Chwała Bogu, posłuchał, chociaż wezwanie było obcesowe. Widać osobom noszącym nazwisko Szyft faktycznie dużo wolno. Podszedł, kołysząc się jak goryl, bicepsy niemal rozrywały mu rękawy podkoszulki.
– Zbychu, ten pan – wskazałam kciukiem na dziennikarza, który jakby stracił rezon – wraca właśnie do domu. Odprowadź go, mój drogi, kawałek w stronę Tarników, żeby mu się nic po drodze nie stało.
Mrugnęłam do Rajeckiego porozumiewawczo i natychmiast włożyłam swoje lustrzanki.
– Ochmm… Z kim mam przyjemność? – spytał facet z dyktafonem, tonem o wiele mniej agresywnym. Nie wpychał mi też już mikrofonu pod nos.
– Kobra – odparłam chłodno, wydłubując tigera z paczki. – Proponuję panu eskortę i radzę z tego skorzystać. Okolica, jak widać, trochę niebezpieczna.
Zbychu położył mu łapę na ramieniu.
– Chodź pan – mruknął niedźwiedzim basem. Pismak przezornie nie protestował. Zapewne niebawem w „Fakcie” czy jakimś innym szmatławcu, obok artykułu o polskich ludożercach pojawi się też notatka o czcinkowskiej mafii. Reklama dźwignią handlu, może tubylcy zaczną obracać w szerszym zakresie tutejszym Samogon Labelle.
Stałam sobie na mostku przed Szyftówką, cieszyłam się nikotyną i układałam sobie w głowie wątki śledztwa, kiedy ponownie objawił się Eryk.
– Guten Morgen, Fräulein.
– Morgen, Erich – mruknęłam cicho, na wypadek, gdyby ktoś obcy znalazł się w zasięgu głosu.
Podobnie jak Luśka, Eryk odkrył ostatnio pozytywne strony stanu astralnego. Zamiast wyszmelcowanego munduru polowego miał na sobie teraz białą, idealnie odprasowaną koszulę, bryczesy i czarne oficerki, w których można się było przejrzeć jak w lustrze.
– Wysłałam ma… list do Niemiec. – Mało nie powiedziałam „maila”, a chłopak, choć ostatnio wydawał się o wiele przytomniejszy i bardziej zorientowany w rzeczywistości, nie miał przecież pojęcia, czym jest Internet. – Może znajdą twoją rodzinę.
Faktycznie zaś odnalazłam w necie stronę rodzinnego miasta Eryka (żył przed wojną na przedmieściach Frankfurtu) i na podany tam mail posłałam wiadomość – po angielsku – o znalezionych w Polsce dokumentach oraz prośbę o kontakt z kimkolwiek, kto kiedykolwiek słyszał o szeregowym Liebke Erichu Arnoldzie, synu Franza Johanna i Marie Liebke. Sądziłam jednak, że szanse są nikłe po tej straszliwej burzy, jaka przemieszała dokładnie wszystkich ludzi w Europie.
– Danke – rzekł Eryk krótko, opierając się o poręcz i patrząc na płynącą w dole wodę.
– Myślę, że on jej nie zabił – odezwał się po chwili.
– Kto?
– Młody doktor. Ja… rozmawiałem z tą Mädchen. Ona nigdy nie mówiła, że to był doktor. Nigdy.
Eryk potarł dłonią czoło, jakby usiłował sobie coś przypomnieć.
– Kiedy on przyjechał, Lucie już tu była. Smutna, sama – jak ja. Teraz jest lepiej. Więcej widzę, więcej wiem. Coś jest niedobrze. Ona kłamie. Doktor jej nie zabił.
– Wiem, że kłamie – szepnęłam, bo koło strumienia akurat przechodził sołtys i obrzucił mnie zgorszonym spojrzeniem, jakbym stojąc tak bezczynnie plamiła się grzechem nieróbstwa. – A więc kto ją zabił i czemu skłamała? Gdzie jest prawdziwy morderca?
Chłopak milczał chwilę, rozważając coś. Potem starannie przygładził włosy, strzepnął niewidzialny pyłek z mankietu i oświadczył:
– Dowiem się.
Zagryzłam wargi, by nie wybuchnąć śmiechem. Germański Don Juan wkracza do akcji, drżyjcie okoliczne cmentarze. Eryk ukłonił mi się, trzaskając po wojskowemu obcasami i wybył na swoją misję szpiegowską. Nie zdzierżyłam i parsknęłam. Jeszcze chichotałam, gdy w oddali zamajaczyły znajome krępe postacie Wilczaka i Rajeckiego. Rychu i Zbychu – w identycznych koszulkach z napisem Nike na piersiach, jeszcze bardziej przypominający bliźniaków z Alicji – szli prosto do mnie, wyraźnie rozradowani. Na masywnym karku Ryśka widziałam sznureczek mego amuletu. Widać działał, gdyż przez ciemne okulary dostrzegłam wokół niego ładną, jednolitą poświatę bez żadnych zakłóceń.
– Ale żeśmy go, kurwa, popędzili! – zakrzyknął raźno Zbychu. – Fajno to pani se wymyśliła. Jak na filmie, normalnie.
– Ale chyba po pysku mu nie daliście, panowie? – zaniepokoiłam się.
– A mielim dać? – upewnił się Rychu.
– Nie. Ale dziękuję. Skurczybyk łaził i węszył. Kto wie, co sobie potem zmyśli i w gazecie będzie, że nasza wieś to same zbiry, mordercy i złodzieje. – Świadomie użyłam słowa „nasza”, by pokazać, że solidaryzuję się z tutejszymi i tak naprawdę jestem swoja. Kuzynkowie obejrzeli się odruchowo, jakby żałując, że puścili dziennikarza, nie sklepawszy go jednak na do widzenia.
– Panie Ryśku – zwróciłam się do Wilczaka. – Pan wie, gdzie mieszkają Dziewońscy?
– A co nie mam wiedzieć?
– Ale oni jeszcze nic nie wiedzą o Luśce?
– Blacharnia zakazała mówić – wyjaśnił. – Mówili co będzie ta… es… ekspreza?
– Ekspertyza. Zanim powiadomią Dziewońskich, że ich córka nie żyje, muszą to sprawdzić tak na pewno. Głupio by było, jakby się potem okazało, że Luśka siedzi gdzieś w mieście cała i zdrowa, a na strychu doktora wisiała całkiem inna dziewczyna. Mają procedury, których muszą się trzymać.
Pokiwali głowami z powagą. Racja, głupio by było.
– Wiecie co…? – zniżyłam głos. – Mnie się wydaje, że to nie Kobielak ją zabił. Coś tu śmierdzi.
Chwilę przetrawiali informację.
– To ja mu dałem wpierdol za niewinność? – odezwał się Wilczak z urazą. – No, jak to tak, pani Krysiu?
Chyba w jego oczach ubyło mi wiedźmiego prestiżu.
– Tak by wypadało. Pomylić się człowiek może – rzekłam ugodowym tonem. – Muszę o coś was spytać. To ważne. Czy doktor był żonaty?
Obaj popatrzyli na mnie z ogromnym zdumieniem.
– Panie Zbyszku, pan dość często chodził do niego na szycie. Kobielak miał obrączkę?
– Nie miał – odpowiedzieli obaj kuzynkowie chórem.
– Znaczy sie czasami to na dziewczyny chodził, co by nie. Cizie nawet na niego leciały – dodał Rajecki, lojalnie próbując ratować reputację doktora. – Ale żeby zaraz sie hajtać, to nieee, dzietam.
– A kiedy się tu sprowadził na stałe?
To pytanie było już trudniejsze i wersje kuzynów rozbiegły się.
– Tak ze cztery lata będzie, nie?
– Pierdolisz, dwa.
– Jakie dwa? Trzy lata nazad w łeb dostałem flachą, to mie młody szył, a nie stary Nowotny!
Spierali się o to całkiem długo, wyliczając swoje obrażenia bojowe i pokazując nawet blizny. Jedno z tej przepychanki wynikało niezbicie.
Pięć lat temu Andrzej jeszcze nie mieszkał w Czcince na stałe. Według moich informatorów wprowadził się tuż przed Gwiazdką, co kuzyni doskonale pamiętali, bo wyprawili się wtedy grupowo do Tarników na sylwestrową zabawę i musieli nabuzowanego doktóra wyciągać z zaspy. Nie mogli tylko dojść do zgody, czy był to sylwester 2002 czy może 2003.
Dziewońscy istotnie nic jeszcze nie wiedzieli. Przyjęli mnie w ubogiej ale dość czystej kuchni, zdumieni i zaniepokojeni niedawną wizytą policjantki. Wypytywała ich o córkę, z którą od lat nie mieli kontaktu i ku jeszcze większemu ich zdziwieniu, obojgu pobrała krew z palca. Z uznaniem pomyślałam, że Olczak nie zasypia gruszek w popiele.