Выбрать главу

Zanotowałam sobie, kiedy Lucyna zniknęła z Czcinki. Latem 2001 zwiała z domu jako osiemnastoletnia smarkula. Matka pamiętała doskonale datę, bo bardzo przeżyła wybryk jedynaczki. Policjanci wtedy tylko wzruszyli ramionami. Dziewczyna pełnoletnia, zdrowa na umyśle, nie było podstaw do wszczęcia poszukiwań. Rok później zjechała w odwiedziny, ubrana jak najgorsza lafirynda – Dziewoński miał łzy w oczach, kiedy o tym opowiadał – wstydu im narobiła na cały powiat. Wyszedł z nerw, przemówili się ostro, zawinęła się i wyjechała znowu.

Spytałam o list. Byli zdziwieni, że o nim wiem, ale widać uznali, że powiedział mi o nim ktoś ze wsi. Nie, policji nie pokazali. Jeszcze by zabrała, a to ostatnia pamiątka po zaginionym dziecku. Luśka pisała, że przeprasza, że pracuje w restauracji jako kelnerka, i chce przyjechać znowu, bo ma dla nich pieniądze, żeby mogli odkupić kawałek ziemi od sąsiada i posadzić aronię, bo na tym można teraz nieźle zarobić. Ale już się nie pokazała.

Z banalnej treści nie dowiedziałam się niczego pożytecznego, więcej powiedziały mi daty. Na stemplu pocztowym widniała data dwunastego sierpnia 2003, a w samym liście marnotrawna córka wyraźnie zapowiedziała, że przyjedzie dwudziestego drugiego.

* * *

Wparowałam na teren zastrzeżony, nie przejmując się zupełnie taśmami. W kuchni stał jakiś młody piesek z kromką chleba w ręku.

– Mam nadzieję, że gospodarzowi zostanie jakiekolwiek jedzenie po wizycie panów – odezwałam się ironicznie. – Czy zastałam jeszcze komisarza Olczaka, czy może wyjechał?

Gliniarczyk zacukał się lekko nad swoją kanapką. Jak sądzę, miał warować przy wejściu, lecz widać głód go przycisnął. Godny pozazdroszczenia pragmatyzm, ale chyba nie zapewni mu awansu.

– Jest na górze… Hej, a pani tu wolno wchodzić?! – ocknął się zbyt późno, bo byłam już na schodach.

Komisarza znalazłam w starym gabinecie Nowotnego, wraz z drugim facetem w mundurze oglądał zawartość szafki z makabrycznymi słojami.

– Witam. Widzę, że panowie to już znaleźli – odezwałam się od progu. – Uprzedzam od razu, że na jednym będą moje odciski.

Odwrócili się jednocześnie, zaintrygowani.

– To pani zawiadomiła służby? – spytał towarzysz Olczaka, wyciągając do mnie rękę na powitanie. – Drobnica.

– Nie powiedziałabym, że to drobnica – sprzeciwiłam się, ściskając mu prawicę. – Sprawa jest raczej grubsza, nie sądzi pan?

– Komisarz Drobnica z komendy wojewódzkiej.

– O, przepraszam. Krystyna Szyft.

– Nie szkodzi. Przyzwyczaiłem się. A więc pani dotykała materiałów dowodowych?

– Materiału. Jednego. To któryś z tych z czarną pokrywką, z carskim orłem. Nie wiem, czy panowie się orientują, ale to okazy muzealne.

Wprawiłam ich w niemałe zdumienie, więc wyjaśniłam, na ile mogłam, sprawę dotyczącą carskich zbiorów osobliwości, wykonanych przez Ruyscha.

– Co do reszty, nie wiem, kto je zrobił, ani kiedy. Kobielak nie jest ginekologiem, nie odbierał porodów i nie dokonywał aborcji, więc nie sądzę, by miał dostęp do… – zawahałam się, szukając odpowiedniego określenia -…do surowców.

Drobnica i Olczak gapili się na mnie jak urzeczeni.

– Takk… – odezwał się wreszcie Drobnica. – To bardzo ciekawe opowieści, ale my, proszę pani, potrzebujemy konkretów, a nie domniemywań i teorii.

– Konkrety da panom laboratorium – odparłam nieco zła. – A ja mówię, w jakim kierunku można szukać. Panie komisarzu – zwróciłam się do Olczaka – jak idą przesłuchania okolicznej ludności?

Zasępił się.

– Marnie – przyznał. – Szczerze, to pani jest tu jedyną osobą, która mówi dużo i chętnie, nawet jeśli nie do rzeczy. Reszta albo nic nie wie, albo konfabuluje na potęgę, albo symuluje amnezję. Nie wiem, co gorsze.

– Otóż to. Panu nie mówią, ale mnie owszem. Może nie wszystko, ale znacznie więcej niż policji, to zrozumiałe. Kiedy będą wyniki badań DNA?

– Jutro – burknął Olczak. – Doceniamy pani chęć współpracy, ale…

No tak, nikt nie lubi, jak mu się wtrącają do roboty.

– Jeśli ciało faktycznie należy do Lucyny Dziewońskiej, a tego jestem pewna na dziewięćdziesiąt procent, należy wydostać od jej rodziców list, który do nich napisała krótko przed śmiercią. Jest datowany na sierpień 2003. Jeśli Kobielak wprowadził się do Czcinki później, daje mu to całkiem solidne alibi. Nawiasem, czy może mi pan powiedzieć, co się dzieje z doktorem?

– Zatrzymany na czterdzieści osiem godzin.

– Czyli, jeśli wszystko dobrze pójdzie, jutro wróci do domu. Kwestia jeszcze, czyje odciski znajdą się na strychu – podsumowałam, zerkając na sufit. Słyszałam na górze kroki, widać spece od śladów nadal tam pracowali. Może wykuwali trupa ze skamieniałej soli. Musiała tam leżeć dość długo, chłonąc wilgoć z powietrza, bo stwardniała na beton.

– Pomieszczenie od dawna zamknięte, mnóstwo kurzu. No, nie wiem, jak oni tam zdołają zdjąć jakieś odciski – odezwał się Drobnica prowokacyjnie.

– Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku. Teraz się używa stroboskopu i laserów, proszpana – rzuciłam pogardliwie. Za kogo on mnie ma? – Poza tym mam przeczucie, że powinniście przyjrzeć się bliżej działalności świętej pamięci doktora Nowotnego – dodałam w natchnieniu, gdyż właśnie nowy element układanki wskoczył mi na swoje miejsce. Nowotny, choć nieżyjący od lat, dziwnie pasował do sprawy. Nie przyszło mi przedtem do głowy, by zapytać Andrzeja, w czym specjalizował się jego ekspracodawca, ale mnogość starej medycznej literatury w bibliotece dawała do myślenia.

Drobnica popatrzył na mnie jak na upiora. Olczak był twardszy.

– Dziękujemy bardzo. Na pewno wykorzystamy pani sugestie – odezwał się tonem, który dawał do zrozumienia, że powinnam się żegnać.

Akustyka w starych domach jest zabawna. Byłam już na parterze, kiedy dosłyszałam stłumione głosy policjantów:

– Piekielna baba. Szurnięta jakaś.

– Na pewno feministka. Ale chwilami gada z sensem, może się przyda.

Wzruszyłam ramionami. Jutro zaśpiewacie inaczej, panowie.

* * *

Część dnia upłynęła mi na polowaniu na Luśkę, czyli szukaniu wiatru w polu. Nie ma sposobu na przywołanie ducha, który zwyczajnie unika kontaktu. Te wszystkie historie z seansami spirytystycznymi, kiedy się sprowadza z zaświatów Napoleona i Juliusza Cezara, od razu możecie włożyć między bajki. Krzty prawdy w tym nie ma.

Ela z Dawidem kręcili się po wsi, zachwyceni, że tyle się dzieje. Szpiegowali swobodnie w domu doktora i powtarzali mi urywki rozmów policjantów, stąd wiedziałam, że pakują zwłoki do plastykowych kontenerów, i że istotnie rozkuwają solną skorupę, bo cała ta nadziewana bryła waży ponad dwieście kilo. Na razie odsłonili twarz i jest to mężczyzna. „Pan z wąsami” – wyjaśniła Ela z podnieceniem. Dawida tymczasem bardziej fascynowała „maszyna, co buczy” – sądząc z opisu, był to odkurzacz. Panowie w białych ubraniach jeździli tą maszyną po całym strychu. Aha, czyli tak jak sądziłam, będą badania mikrowłókien.

Raz w sąsiedztwie mignęła Katarzyna. Zmierzyła mnie wrogim spojrzeniem i gdzieś znikła, nim zdążyłam w jakikolwiek sposób zareagować. Na szczęście trzymała się poza granicami Szyftówki, inaczej nie wiem jak bym wytrzymała jej naloty. W końcu pod wieczór pojawił się Eryk, wlokąc ze sobą opierającą się Luśkę. Niby powinnam już przywyknąć, ale nadal mi się zdawało osobliwe, że po śmierci zachowują się tak jak i za życia. Zresztą może byłam w błędzie – w końcu jak mieliby się zachowywać? Snuć się w całunach, jęcząc i dzwoniąc łańcuchami? Dziewczyna najchętniej by zwiała, ale Eryk trzymał ją za rękę. Jąkając się i zalewając łzami wyznała, że „wcale nie chciała”.