Wstał i poszedł sobie, salutując jeszcze na odchodnym do czapki. Nie mogłam wykrztusić słowa. Czułam, że robię się czerwona jak burak. Jakiej „drodze życia”? Jakie „wam”? Co on, u diabła, sugeruje?! Cholera jasna, psiakrew!
Andrzeja wypuścili następnego dnia.
Granatowy radiowóz, podskakując na wybojach i chwilami buksując w piachu, przetoczył się przez wieś, stając przed przybytkiem tutejszej medycyny. Przez okno widziałam jak doktor wysiada z wozu, już bez kajdanek, odwraca się i zamienia parę słów z kierowcą. Potem odszedł w stronę domu, a korona drzewa zasłoniła mi widok. Czym prędzej rzuciłam to, co akurat robiłam i wybiegłam z domu.
Koło ceglanego budynku stał już srebrny ford, którym, jak przypuszczałam, przyjechał Drobnica z wojewódzkiej, zielony volkswagen Olczaka, biała furgonetka i, kontrastowo, stary tarnicki polonez z wielkim napisem policja na burcie. Ciekawe, czy kiedykolwiek było tu aż tyle samochodów naraz. Ledwo się mieściły na podwórku.
Andrzej stał z zafrasowaną miną przed barierą policyjną, jakby nie był pewien czy mu wolno ją przekroczyć.
– Cześć – odezwałam się niepewnie.
Zignorował mnie, patrząc cały czas przed siebie.
– Jak się czujesz?
– Tak jak wyglądam – burknął nieuprzejmie.
– W takim razie zmarłeś wczoraj – powiedziałam, nim zdążyłam się ugryźć w język. Istotnie, wyglądał fatalnie. Gorzej niż Sawyer po tygodniu w klatce Innych.
– Czy mogłabyś się ode mnie odczepić, razem ze swoimi marnymi dowcipami?! Od dwóch dni nie spałem, jestem głodny i brudny! A wszystko przez twój donos!
– Owszem, ja też mam rozrywki! Od dwóch dni przekonuję gliny, że nie jesteś seryjnym mordercą!
– Obejdzie się!
Jakby ten wybuch pchnął go do podjęcia decyzji, przelazł w końcu pod taśmą.
– Co się gapicie?! Won, bo przeklnę! – warknęłam na publiczkę, która z podziwiania gliniarskich aut przerzuciła się płynnie na obserwację nas dwojga.
Pobiegłam za Andrzejem, ale zatrzasnął mi drzwi przed nosem i przekręcił klucz. Kopnęłam je w bezsilnej złości, zawróciłam, a byłam tak wściekła, że powietrze wokół niemal trzeszczało. Trzask zresztą nie był złudzeniem. Zaintrygowana, odwróciłam się z powrotem akurat na czas, by zobaczyć, jak szyba w gabinecie na parterze pokrywa się szronem drobnych pęknięć, a potem z posępnym trrrach osypuje się na oczach zaskoczonego komisarza, który właśnie wyglądał przez okno. Wzruszyłam ramionami. Do diabła z tym.
– Pani Krystyno! – zawołał Olczak. – Mogę panią prosić do środka?
– Może pan długo i namiętnie, ale gospodarz zamknął drzwi na klucz.
Kiwnął na ręką.
– Użyję swoich uprawnień i otworzę.
– Technicy na górze kończą – zawiadomił mnie, kiedy weszłam. – Dostaliśmy wyniki testów. – Zniżył głos. – DNA pasuje. To ona.
Kiwnęłam głową w milczeniu.
– Ponawiam pytanie: skąd pani wiedziała?
– Ponawiam odpowiedź: miałam jasnowidzenie – odparłam bezczelnie.
– Pani kryje mordercę! To jest utrudnianie śledztwa.
– Masz ci los. Dobrowolnie przekazuję informacje, nieba przychylam policji naszej kochanej i to się nazywa utrudnianie?
– Mogę panią przymknąć prewencyjnie – zagroził. Widać postanowił zmienić front z uprzejmości na straszenie. Jakoś się nie przejęłam. Czterdzieści osiem w prison to nawet niezłe doświadczenie życiowe, w razie czego będę mieć jak znalazł do pracy.
– Proszę bardzo. Mogę wziąć laptopa? Macie tam Internet? Jak wyglądają warunki higieniczne?
Syknął zniecierpliwiony.
– Chce pan mordercę? – poszłam za ciosem. – Nie ma sprawy. Mam nawet dwóch. Nowotny i Brzeski. Jeden leży pięć stóp pod ziemią, a drugiego właśnie pakują w karton. Naprawdę nie wiem co to panu da, komisarzu, bo pokazówki w sądzie nie będzie. A na Andrzeja nic nie macie.
– Jeszcze nie mamy. Na razie ma dozór i zakaz opuszczania miejsca zamieszkania.
Zakończyliśmy rozmowę, gdyż z piętra właśnie schodził Drobnica, a za nim dwóch techników taszczyło nosze z charakterystycznym workiem zamykanym na suwak. Obserwowałam, jak ostrożnie pakują worek do furgonetki. Następnie zawrócili z noszami na górę. Tym razem pakunek był dziwnie nieforemny i nieporęczny do niesienia. Zrozumiałam, że pod warstwą folii kryje się ciało Luśki o rozkrzyżowanych, sztywnych ramionach.
– Biedna, niemądra dziewczyna – mruknęłam, kręcąc głową.
Na końcu tragarze znieśli jeszcze dwa duże plastykowe pudła, w których prawdopodobnie złożono wypchane zwierzaki i głowę nomen nescio. Zauważyłam, że Olczak przypatruje mi się uważnie.
– Wśród tutejszych mieszkańców… ma pani dziwną opinię – odezwał się, kiedy ostatni z pracowników wyszedł na zewnątrz.
– Chyba pan w to nie wierzy? – powiedziałam obojętnym tonem.
– W to, że jest pani czarownicą, czy że trzęsie tutejszą mafią? W czary nie wierzę… – Mimowolnie obejrzał się na rozbite okno, a ja parsknęłam śmiechem.
– Może pan łatwo sprawdzić, że ta straszna capo di tutti capi w rzeczywistości mieszka kątem u rodziców i ma sześcioletniego syna. Ludzie mają wybujałą wyobraźnię.
Za drzwiami do nory Andrzeja panowała głucha cisza. Powstrzymałam się przed pukaniem, choć miałam na to wielką ochotę. Facet nie ma pięciu lat, poradzi sobie. Zamiast pakowania się w nową kłótnię, poszłam na długi spacer po lesie, biorąc ze sobą zaniedbaną ostatnio Lukrecję i oddając się maniackiemu zbieractwu borówek. W drodze powrotnej kupiłam u Fryszkowskiego kwas chlebowy i popijając, ładne parę godzin siedziałam kamieniem przy komputerze, nadganiając robotę. Z redaktorskiego transu wyrwało mnie dopiero pukanie. Otworzyłam drzwi, na progu stał Andrzej. Przez chwilę milczeliśmy oboje, niepewni sytuacji.
– Przepraszam – powiedział w końcu cicho. – Zachowałem się jak cham.
– Okej. Ja też przepraszam. Wejdziesz?
Wszedł.
– Słyszałem, jak rozmawiałaś z tym gliniarzem. Ja tego naprawdę nie zrobiłem.
– Wiem.
Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko sapnął ciężko i przeczesał włosy palcami w geście zakłopotania.
– Pokazywali mi zdjęcia. I ja to miałem tyle lat nad głową… niewiarygodne. To jakiś koszmar. Wi-widziałaś? – zająknął się.
– Ze szczegółami, potworny widok. Podobnie jak Wilczak. Byliśmy w szoku. Gdybyś nie zawrócił, może to by się potoczyło inaczej. Zastanowiłabym się, poczekalibyśmy, naradzili się i razem zadzwonili po gliny. A tak… Z początku myśleliśmy, że to faktycznie ty. W ogóle ostatnio zachowujesz się jakoś dziwnie. Nic nie mówisz, ciągle gdzieś znikasz, a do tego masz w domu stos prochów. Andrzej, co się dzieje? Holender, przepraszam za ten młyn, ale… – Bezradnie rozłożyłam ręce, czując się naprawdę idiotycznie.
Przewrócił oczami.
– No nie, Reszka – jęknął – robisz mi wymówki jak jakaś cholerna… żona. A sama masz więcej tajemnic niż włosów! Dobra, przyznam się! Miałem jechać na spotkanie AA i zapomniałem kasy na bilet. Biorę leki, żeby znowu nie wpaść w ciąg, zadowolona?
Westchnął ciężko i przetarł twarz dłońmi. Wyglądał na zawstydzonego.
– Nie wyobrażasz sobie, jak mnie ciągnie do flaszki, ale jestem czysty od trzech tygodni i… Cały sekret. Pan doktor poszedł na odwyk.
Och! A więc dlatego… Na Merlina, choć jedna dobra wiadomość w tym horrorze.
– Nie wyobrażasz sobie, jak mi ulżyło. Chodź, zrobię ci kawy, wyglądasz jakbyś nie spał z tydzień. Powiem ci, co się działo tutaj.