Выбрать главу

Wtem odezwał się w mej komórce sygnał SMS-a.

Mama koham cie

– głosiły wielkie litery w okienku. Uśmiechnęłam się, przechodząc przez kuchnię i po drodze kładąc telefon na stole.

– Wyjmij kubki, kawa jest w niebieskiej puszce – poleciłam, biorąc dzbanek. Nalałam do niego wody, postawiłam na podstawce i pstryknęłam włącznikiem. Dioda się nie zapaliła. Ki diabeł, zepsuł się? A prawda, nie włączony do kontaktu. Gonię już w piętkę, kiedy i dlaczego odłączyłam dzbanek od prądu? Wetknęłam wtyczkę do gniazdka.

Świat w negatywie wygląda dziwnie lecz interesująco. Kobieta, na którą patrzę, ma mleczne włosy i czarną skórę. Jej biały podkoszulek lśni jaskrawo. Zastygła niestabilnie odchylona do tyłu, ale nie pada. Zawisła w powietrzu jak pocisk z Matrixa. Obok druga ludzka rzeźba – mężczyzna wyciąga rękę ku kobiecie, jego włosy sterczą do tyłu, białe i sztywne jak pęk szklanego włókna. Gdybym ich dotknęła, czy mogłabym się pokłuć? Na czarnym stole leży biały prostokątny przedmiot. Małe okienko pulsuje powoli jak leniwe serce. Białe litery na czarnym tle:

Mama koham cie

Jeremi…

Rozglądam się po pomieszczeniu, poznając je nareszcie. Dlaczego wszystko jest nieruchome? I czemu czarno-białe? Białooki facet zastygły w dramatycznej pozie, lśniący jak obsydian, to Andrzej. Błądzę spojrzeniem po kuchni, bardzo powoli dociera do mnie, że powinnam znać również tę postać wygiętą w nienaturalnej pozie przy kredensie. Opuszczam wzrok. Ma białe glany.

To ja.

Z początku nie rozumiem, co się stało. Nie boję się, czuję tylko lekkie zdziwienie, chyba – wrażenie jest tak nikłe, przytłumione, że mam trudność z jego zaklasyfikowaniem. Bez emocji podchodzę do postaci przy kredensie. Gapi się w sufit, nawet nie mrugnie. Bezmyślnie dotykam lśniącej gałki ocznej. Cofam dłoń gwałtownie, bo niespodzianie mój palec zanurza się w ciele jak w rzadkim kisielu. Nie czuję ciepła ani zimna, właściwie nic nie czuję. Ona/ja chyba też nie, skoro nie reaguje na wkładanie czegoś do oka. Potem zauważam, że wokół wtyczki i dłoni powoli jak strute robaki wiją się czarne, kosmate nici. Nie od razu domyślam się, że mam okazję podziwiać niepowtarzalny widok elektrycznych wyładowań.

Poraził mnie prąd, myślę. Umieram chyba. Czyżby właśnie tak wyglądały zaświaty? Obracam w głowie tę nową ideę. To jakieś głupie, stwierdzam wreszcie, a mój wewnętrzny totem budzi się w końcu i rozdmuchuje pracowicie iskrę buntu. Czas zastygł, konserwując wszystko jak muchę w bursztynie, niby co mam ze sobą robić – tkwić tu przez całą wieczność? Kuchnia to nie jest miejsce dla nowoczesnej kobiety, nawet martwej.

A tak właściwie, czy aby na pewno czas się zatrzymał? Nadal widzę pulsowanie światła komórki, błyskawice poruszają się leniwie. W zwykłych warunkach nie dostrzegamy odświeżania ekranu komputera, jest zbyt szybkie dla niedoskonałego ludzkiego oka. Wyładowanie elektryczne trwa sekundę. Baczniej zaczynam obserwować Andrzeja. Faktycznie, ledwo zauważalnie ale jednak zmienił pozycję.

Na czarnej matowej ścianie zauważam niebieską iskierkę – to pierwszy prawdziwy kolor w otoczeniu jak ze starej kroniki filmowej. Potem drugą i trzecią… W końcu całym rojem unoszą się w powietrzu, zygzakując niespokojnie niczym muchy. Znajoma scena. To samo widziałam pewnej nocy na zewnątrz domu. Orientuję się, że światełka nadlatują z jednego kierunku – przez otwarte drzwi zaglądam do sypialni. Drzwi do „bunkra” są aż niebieskie od tych ogników. Chmura błękitu faluje, skręca bezgłośnie w lej tornada, a wreszcie formuje w znajomą postać.

– Witaj po drugiej stronie – mówi Katarzyna Szyft. Jej niebieskie usta wyginają się w ironicznym uśmieszku. – Myślałaś, smarkulo, że zdołasz mnie wyrzucić z mojego własnego domu? Co za tupet.

Milczę. Ma rację, Szyftówny nie grzeszą skromnością, ale ona przecież też jest z rodu Szyftów. Czekam. Może popełni jakiś błąd. Tak musiała wyglądać w wieku lat dwudziestu paru: z włosami zaczesanymi w nieskazitelny kok, doskonałą figurą i pęcinami jak Kasztanka Marszałka, cha, cha…

– Przyznam, że byłaś trochę kłopotliwa – ciągnie Katarzyna. – Ten obrzydliwy szczur! – Otrząsa się demonstracyjnie. – Ale te twoje czary? Żałosna dziecinada. No, ale to już i tak nieważne. – Wskazuje znacząco na kuchnię.

– Jak to zrobiłaś? – odzywam się. Gram na zwłokę, choć to nie ma sensu, kiedy czas tu pełza wolniej od ślimaka. Nie wytrzyma, pochwali się, przecież tylko po to się ukazała – aby zatryumfować nade mną. Nadciąga, uosobienie blizzardu, spowita w niebieskie lodowate światełka niczym Królowa Śniegu w płaszcz z zawiei.

– Prosta pułapka – mówi niedbale. – Elektryczność. Nigdy nie lubiłam prądu… Śrubokręt, scyzoryk, wystarczyło zdjąć izolację z drutów w gniazdku i jeden trochę wygiąć. Resztę załatwiłaś sama.

Kłamie. Nie jest w stanie dotknąć niczego w realu. W rzeczywistym świecie jest tylko widmem, podmuchem zimna, cieniem.

Katarzyna śmieje się drwiąco.

– To bardzo łatwe, dziewczyno. Można w nich wchodzić. Zwłaszcza kiedy śpią albo chleją wódę, można ich używać tak samo wygodnie jak własnych butów albo rękawiczek. I nic potem nie pamiętają.

– W kogo? – wyrywa mi się bezwiednie. I raptem już wiem. Nie potrzebuję odpowiedzi. Podwójny cień Wilczaka, jego skażona aura – wszystko zaczyna do siebie pasować. A jednak chyba zdołałam jej wtedy nabruździć i wyrwać ofiarę. Kogo wykorzystała tym razem?

Głaszcze Andrzeja po głowie widmową ręką, uśmiechając się obleśnie.

– Andrzejek… taki miły chłopiec, taki łatwy do prowadzenia.

Nie wierzę własnym uszom. Stara czarownica nonszalancko opowiada o dokonywanych gwałtach. Bo czymże innym jest opętanie? Ofiara nie może się bronić, ani nawet wyrazić protestu. Czyżby wyjaśniła się tajemnica okularów Andrzeja, znalezionych w piwnicy? Cóż za ohyda. Gdybym miała ciało, pewnie wyrzygałabym się Katarzynie na pantofle.

– Szkoda, że pójdzie do więzienia – ciągnie stara wiedźma z fałszywym współczuciem, a ze mnie, paradoksalnie, opada lęk. Czuję ulgę. Katarzyna nie jest wszechwiedząca. I łże jak suka, bo Andrzej nie pije już od dłuższego czasu i jest znacznie mniej podatny na jej wpływy.

– A może jednak nie pójdzie? Och, nie wie się nic a nic o daktyloskopii i nowoczesnych metodach kryminalistycznych, nieprawdaż? – szydzę, a moja przeciwniczka nie umie ukryć chwili niepewności. Jej lektury pewnie ograniczyły się co najwyżej do paru historii o Holmesie i ramotek Agaty Christie. Katarzyna Szyft nie patrzy w przyszłość, a teraźniejszość mierzi ją i boli.

Moje ciało jest już w połowie drogi do podłogi. Andrzej pochyla się, wyciągając ramiona i otwierając usta w bezgłośnym krzyku. Ogarnia mnie złość – czysta, niezmącona – jakbym wyszła z cienia i nagle zanurzyła się w gorącym źródle. Chcę odtrącić rękę czarownicy, która nadal dotyka Andrzeja, jakby był jej własnością, użytecznym przedmiotem. I wtedy dostrzegam, że sama jestem tworem podobnym do Katarzyny, ramiona mi świecą jak miecze z Gwiezdnych Wojen, lecz ten blask ma mocną barwę wschodzącego zimowego słońca, kolor galaretki z owoców granatu, policzków Colombiny, kwiatów japońskich wiśni głaskanych wiatrem… No co tu kryć, kurwa, jest różowy!

* * *

I może właśnie to, że odkryłam na sobie znienawidzony kolor, osiągnęłam przeciwny biegun – z całkowitej obojętności wpadłam w kompletną furię. Bez zastanowienia wyprowadziłam prawy prosty w splot słoneczny Katarzyny. Rozprysnęła się w milion lodowatych niebieskich drobin. W ułamku sekundy zbiegły się na nowo, tym razem tworząc potworną maskę z dziurami w miejsce oczu i kłami jak oszronione stalaktyty. Kopnęłam i odskoczyłam w tył, nim przecięły mi nogę na pół. Czy to było w stanie mnie zranić? Czy duchy mogą prawdziwie krwawić?