Выбрать главу

Jak to powiedziała Katarzyna? „Można ich używać tak samo wygodnie jak własnych butów”? Dojrzałam niebieski dres Zbycha i desperacko zanurzyłam ramiona w jego szerokich plecach. A potem głowę, skulona, jakbym nurkowała w studni. Natychmiast runęła na mnie lawina dźwięków i potworny smród palącego się plastyku. Mój laptop! Potknęłam się niezdarnie o coś, ciężkie wiadro walnęło mnie w goleń. Ała! Kurczę, czyj to gruby ryk? Kaszląc, starając się nie oddychać, na oślep brnęłam naprzód, jedną ręką zasłaniając twarz a drugą macając przed sobą. Wpadłam na coś, co musiało być stołem. Okno było na wprost, otworzyłam je i wywiesiłam się na zewnątrz, łapiąc chciwie powietrze. Dym zaczął się ulatniać. Popatrzyłam na swoje ręce. O, fuj! Przypominały szufle, zakończone brudnymi paznokciami. Czułam, że zepchnięty do defensywy Rajecki awanturuje się gdzieś w głębi. Sorry, sorry! Nie mam zamiaru w tobie zostawać dłużej niż to konieczne! O Jezu, mam… ała… nie, to obrzydliwe.

Nadal iskrzyło. Biedny dzbanek elektryczny zwisał z nadpalonego kredensu jak model do obrazów Salwadora Dali. Złapałam drewnianą kopystkę i zaczęłam odrywać sczerniałe przewody od ściany. Przez ścierkę chwyciłam pełną garścią i szarpnęłam zdrowo. Przerwały się łatwiej niż makaron, poczułam tylko w ramieniu nieznaczne mrowienie ładunku. Chłopczyk ma krzepę, pomyślałam z uznaniem. Skrzynka z korkami była umieszczona nad drzwiami. Poleciało stamtąd jeszcze kilka iskier i w końcu wszystko się uspokoiło. Zerwałam dymiące kable do reszty i wywaliłam za okno. Tlący się kredens przydusiłam ręcznikiem.

Laptop! Ekran był ciemny. Jasny gwint, jeśli poszedł twardy dysk, to będzie katastrofa! Nie odzyskam tych danych za chińskiego boga!

I ten właśnie moment musiała wybrać Katarzyna, by zebrać do kupy swoje rozproszone jestestwo. Raptem zostałam wyrwana z ciała Rajeckiego równie łatwo, jak szczenię z koszyka. Lodowate pazury wczepiły się we mnie, sprawiając niemal fizyczny ból. Nie myśląc co właściwie robię, uderzyłam łokciem. Żywy miałby pędzel w miejsce nosa. Katarzyna straciła głowę. Dosłownie. Wyrwałam się i wyprowadziłam uderzenie tym razem z dołu, wyobrażając sobie, że moja ręka jest rozpalonym do czerwoności ostrzem. Bez kitu, rozszarpywałam tę cholerę na kawałki. Zepsuła mi komputer, stara dziwka!

Rajecki stał pośrodku kuchni, kaszląc i kołysząc głową jak niedźwiedź na łańcuchu, nieświadomy, że tuż obok trwa zacięta walka, aż ektoplazma lata po ścianach. Katarzyna musiała być mocno osłabiona, to był pewnie jej ostatni rozpaczliwy zryw, bo szybko zrejterowała, znów jako chmurka błękitnych robaczków. Chyba znienawidzę niebieski kolor… Jeszcze przez kilka minut tropiłam resztki przeciwniczki po kątach pomieszczenia, nim postanowiłam sprawdzić, co się dzieje z moim ciałem. Rajecki już zdążył wyjść, pewnie ciągle jeszcze oszołomiony i nierozumiejący, co mu się właściwie przytrafiło.

Kiedy jednak nabuzowana zwycięstwem pojawiłam się na podwórku, mina mi zrzedła. Usłyszałam trzask metalowych drzwi – sprzed Szyftówki właśnie ruszała karetka. Bez sygnału, wyłącznie migając światłem, więc może jeszcze nie zdychałam w środku. I co teraz? Gonić samochód? Niby nie mam aktualnie płuc, więc zadyszka mi nie grozi. Wyrazić życzenie i teleportować się? A jeśli wyląduję znów na jakiejś jeszcze dziwniejszej płaszczyźnie astralnej i nie zdołam wrócić?

Wokół Szyftówki nadal tłoczył się podniecony tłumek. Eksperymentalnie pomachałam sołtysowi ręką przed nosem. Nawet nie mrugnął – nie widzi mnie, nie ma bata. Spróbowałam więc biec za karetką. Halo, zostawiliście duszę pacjentki! Ja nie działam bez baterii, halo! Oczywiście, guzik z pętelką. Na domiar złego, poczucie energii i siły, jakie wypełniało mnie jeszcze chwilę temu, zaczęło słabnąć. Wpierw niezauważalnie, ale po minucie czułam się już zmęczona i jakby ospała.

– Herrin Reshka – odezwał się Eryk, pojawiając się jak diabeł z pudełka – oni mówią, że jak się nie pospieszysz, to zostaniesz tu na zawsze.

Jacy oni? Ach, reszta tutejszej metafizycznej społeczności. Miło z ich strony, że się o mnie martwią. Tylko niby jak, do kurwy nędzy, mam gonić auto, jadące co najmniej siedemdziesiątką?

– Das Motorrad – oświadczył Eryk lakonicznie, bardzo zadowolony z siebie. Długim krokiem pomaszerował prosto do zagrody Wilczaków. I nim dotarłam tam za nim, pojawił się znowu, rozpromieniony jak słoneczko, prowadząc lśniącego czarnymi blachami stalowego rumaka.

– To motor Wilczaka? – spytałam podejrzliwie. Kiedy go ostatnio widziałam, kojarzył się z motoryzacyjnym Terminatorem z metalowymi bebechami na wierzchu, tu i ówdzie nadjedzonym korozją. Nie wyglądał jak coś, co ruszy z miejsca bez zaprzężonego konia (bynajmniej nie mechanicznego). Trzeba przyznać, maszyna Rycha miała niezłe manitu. Eryk okraczył mechaniczną bestię, włożył gogle i zapalił silnik, z wyraźną lubością wsłuchując się w jego równą pracę.

– Sitzen Sie, bitte – wskazał miejsce za sobą. Nie trzeba było mi tego dwa razy powtarzać.

Ruszyliśmy z bawolim rykiem. Jasne włosy kierowcy furkotały mi przed nosem, choć sama nie czułam nawet powiewu. Jeszcze jedna sprawa „życzeniowa”? Przelecieliśmy przez wieś, wpadliśmy na leśną drogę. Czerwona tarcza słońca właśnie dotykała horyzontu, więc między drzewami panował mrok. Coś nagle przeleciało nam tuż nad głowami – białe i bezgłośne jak klasyczny duch. Eryk wzdrygnął się i schylił odruchowo, podobnie jak ja.

– Die Eule! – parsknął śmiechem, zawstydzony. – Sofa!

Mnie to nie wyglądało na latającą kanapę, raczej puchacza, ale nie dyskutowałam. Obejmowałam chłopaka w pasie, zdawał się realny i masywny, ale choć czułam pod palcami ciało i szorstki drelich, był chłodny jak marmur. Motor warczał ogłuszająco niczym całe stado smoków. Raptem w świetle reflektora ukazał się spychacz, niedbale zostawiony niemal na samym środku drogi. Eryk nie zwalniał! Wrzasnęłam ze strachu, a ten szatan jeszcze dodał gazu!

– Sieg Heil!

Skuliłam się z żałosnym piskiem, wciskając nos w plecy Eryka. Podświadomie oczekiwałam zderzenia, szczęku dartej blachy i bólu, tymczasem nie zdarzyło się nic. Eryk zachichotał. Rzuciłam jednym okiem – drzewa nadal migały obok. Musieliśmy przelecieć przez ten spychacz na durch. Najchętniej dałabym szczeniakowi w łeb, ale obie ręce miałam zajęte. Wypadliśmy na asfaltówkę do Tarników. Motor na zakręcie położył się niemal płasko, poprzez hałas silnika i pisk opon znów usłyszałam Eryka:

– Iii-ha!! Cha, cha, cha!

Żołnierz Waffen-SS, pogromca wschodniej Europy i paskudnych Juden, okazał się przede wszystkim chłopcem, zakochanym po uszy w dużych, warczących maszynach. O matko, większość facetów to duże dzieci!

Wkrótce dogoniliśmy karetkę. W miarę zbliżania czułam przypływ sił. Eryk zwolnił i jechał równolegle z samochodem. Gdzieś z przodu widziałam kuper gliniarskiego poloneza.

– I co teraz? – Zmierzyłam wzrokiem białą burtę wozu. – Wyrazić życzenie, hę? Dzięki za pomoc, Erichlein, ale zapamiętaj sobie: nigdy więcej nie wsiadam z tobą na motor. Jesteś nieodpowiedzialnym wariatem!

– Erich, aber Eri – poprawił mnie z godnością. – Keine Erichlein!

Motor już tylko mruczał jak zadowolony kot. Mimo marnego stanu drogi, jechał całkiem gładko. Trzymając się ramion kierowcy, podniosłam się na kolana, a potem stanęłam na siedzeniu motocykla. Wyrazić życzenie, wyrazić życzenie… Łatwo powiedzieć. Wyobraziłam sobie, że ściana karetki robi się przezroczysta, a potem rozwiewa się jak dym. Wyciągnęłam ramię – zanurzyło się w białej blasze po łokieć – a potem odważnie skoczyłam, lądując w ciasnej przestrzeni.