Выбрать главу

Namieszał nieco Florek, który po kilku latach, śledząc pilnie rozwój ustroju, zdecydował się na adopcję Jędrusia. Andzia radośnie wyraziła zgodę, dostarczając zarazem świadectwo zgonu jego ojca, po czym Jędruś został zameldowany w Perzanowie. Na szczęście akurat w tym czasie Ludwika urodziła drugie dziecko, dzięki czemu ilość lokatorów willi nie uległa zmniejszeniu.

Gospodarstwo Florka robiło wrażenie dość niezwykłe, bo pracowało na tych dwudziestu hektarach tylko dwóch chłopów i jedna baba. Zmechanizowane tam było wszystko, co tylko się dało zmechanizować, i możliwe, że pierwszy prywatny kombajn w kraju wyjechał na Piórkowe pole. Krowy dojono elektrycznie, a chlewy czyszczono strumieniami wody z własnej instalacji. Wydatną, acz cichą pomocą służyło owo złoto, do nabycia którego zmusił Florka ojciec i które teraz oddawało bezcenne usługi. Nie było takiego partyjniaka, takiego ubowca i takiego biurokraty, którego nie skusiłby upojny dźwięk i pasący oko blask. Son et lumiere…

Nie dotykano tylko domu. Owszem, dwie łazienki Florek zainstalował, ale nic poza tym, nawet dach naprawiał tak, że widać było wyraźnie łaty, oblatującym nieco tynkom, cieknącej rynnie i naderwanej okiennicy dał spokój, bo i tak budowla kłuła w oczy podejrzaną pałacowością. Władzom wyjaśnił na piśmie, iż cała pozorna pańskość dworu była rozpaczliwym pomysłem jego matki, ubogiej wieśniaczki, która dla ratowania rodziny od głodowej śmierci chciała przyjmować bogatych letników. Wyjaśnienie przyjęto wraz z załącznikiem.

Jędruś ożenił się z kuzynką, cioteczno-cioteczną siostrą, odnalezioną gdzieś koło Rzeszowa, młodszą od niego o dwa lata, osamotnioną po utracie całej rodziny. Bandy ich załatwiły i sama nie wiedziała, co ze sobą począć, kuzyn spadł jej jak z nieba. Łagodna, nieśmiała, a za to pracowita, z wdzięczności za przygarnięcie chętnie zgodziła się złożyć przysięgę, Florek bowiem znów urządził krew w żyłach mrożącą ceremonię. Wciąż chodziło o to samo, dzieci panny Ludwiki, także jej wnuki i prawnuki, mają prawo i tak dalej…

Siedem świec, okuty srebrem modlitewnik, krucyfiks i groźny starzec uczyniły wrażenie potężne. Nieszczęsna Elżusia prędzej by skoczyła do studni niż złamała dane słowo.

Dzieci Ludwiki zaś, spędzające każde lato w Perzanowie, wiązały prosiątkom wstążeczki na szyi i uczyły się pływać w stawie, do którego niegdyś wpadła ich prababka…

***

Na pogrzeb Florka przyjechały obie, siedemdziesięcioczteroletnia Justyna i pięćdziesięciodwuletnia Karolina. Po Justynie nareszcie było widać jakiś wiek, Karolina wydawała się nieco starszą siostrą Ludwiki. Obie dość obojętnym okiem i ze wzruszeniem ramion popatrzyły na dwór babki, w którym obecnie mieściła się szkoła, ośrodek zdrowia i magazyn pierza, przy czym najnędzniej prezentowało się pierze, teoretycznie skupowane na eksport. Jack Blackhill, mąż Justyny, już nie żył, obecnie lordem był jej wnuk, najnowszy George, poniekąd również teoretycznie, bo trochę te wszystkie arystokratyczne niuanse straciły znaczenie. Filip, mąż Karoliny, trzymał się jako tako, ale do komunistycznego kraju na wszelki wypadek wolał nie jechać.

Ludwika natomiast mogła już pojechać do Francji na zaproszenie matki. Wyemigrować nadal nie chciała, wrosła w Polskę, uwierzyła propagandzie i godziła się z ustrojem, wierząc, iż mankamenty są wynikiem błędów i wypaczeń. Karolinie robiło się ciemno w oczach na widok otumanienia córki. Jedynym argumentem, jaki wywarł na nią wpływ, była dwu-, a nawet trójjęzyczność dzieci, tyle rozumu jeszcze Ludwice zostało, żeby zdołała to docenić. Na kolejne wakacje wysłała syna i córkę do Francji i do Anglii i na tym się właściwie ich wojaże skończyły.

Pieniądze rodzinne właściwie skończyły się również. Ani młody George Blackhill w Anglii, ani Karolina w Noirmont, nie popadli, rzecz jasna, w nędzę, ale dawne bogactwo odbiegało ich świńskim truchtem. Tyle mieli, że mogli żyć przyzwoicie i na tym koniec. George skończył studia i pracował w bankowości, wykazując nawet dość dużo rozumu, Karolina zaś czerpała dochód z winnic w Noirmont i paryskich nieruchomości. Na to, żeby zaprosić do siebie córkę i wnuki, a nawet zięcia, stać ją było w pełni.

W trzy lata później umarła Justyna. Jadąc na pogrzeb matki, Karolina rozmyślała ponuro nad biblioteczną klątwą.

Owszem, coś tam już udało się jej zrobić. Nie od razu, zaraz po wojnie pielęgnowała Filipa, który na niedowładzie ręki nie poprzestał, dostał także nerwicy, bo w jednej akcji nie uratował życia przyjacielowi. Starał się, usiłował, stąd ta ręka, i nie udało mu się, już wtedy był starym prykiem do niczego. Coś z tą depresją należało zrobić, wyszedł z niej w końcu, ale przez parę lat Karolina miała trudne życie. Gmerała w bibliotece, wyszła poza ten początkowy narożnik i natknęła się na zapiski, które na długi czas przyczyniły jej zgryzoty. Kartki w książkach, mały zeszycik i milion notatek na marginesach dzieł przyrodniczych. Tematycznie nawet miało to sens, ale owe notatki właśnie należało uporządkować i przepisać. Siedziała nad tym prawie dwa lata, właśnie skończyła, przepisy, jakie znalazła, napełniły ją podziwem i zachwytem, zaczęła szukać lekarza, który zainteresowałby się tą treścią i opracował cały materiał naukowo, i wtedy właśnie umarła Justyna. Zatem znów przerwa. Komplikacje spadkowe. Ona sama przecież dziedziczy po matce, część resztek majętności przypadnie zapewne bratankowi, pytanie, kto zapłaci podatek spadkowy, będzie musiała zostać w Anglii, aż się wszystko rozwikła…

Sakwojażyka dawno już przestała szukać. Po Marcinku i jego żonie istotnie zostały w Noirmont jakieś zlekceważone rupiecie, przejrzała je i kazała wynieść na strych. Sakwojażyka wśród nich nie znalazła. Strych przeszukała również z takim samym skutkiem. Nosiła się z zamiarem odnowienia przynajmniej części pomieszczeń zamkowych, bo skąpstwo jej teściowej doprowadziło budowlę do upadku, ale koszty nieco ją przestraszały. Mąż nie służył jej żadną pomocą, faktu zubożenia rodziny nie przyjmował do wiadomości.

W biblioteczną klątwę uwierzyłaby już całkowicie, gdyby wiara nie zmuszała jej do ciężkiej pracy. Dostatecznej ilości służby nie było już dawno, sama odwalała całą robotę, zajmując się przy tym domem, mężem i gospodarstwem, gmeranie w książkach przekraczało jej siły. A tu dobrobyt rodziny miał zależeć od dokładnego przejrzenia tego naboju, razem z dziełami, których w ogóle nie dawała rady unieść, koszmarna myśl, Karolina nie chciała się z tym pogodzić. Miała nadzieję na pomoc Ludwiki, nic z tego, Ludwika tkwiła w Polsce i kichała na zamkową bibliotekę, drwiąc sobie z klątwy.

Zastrzyk finansowy po śmierci Justyny okazał się znaczący, podatek spadkowy zapłacił bratanek, Karolina wróciła nieco bogatsza i zrealizowała zamiar odnowienia części zamku.

Przy tej okazji znalazł się sakwojażyk, na którym od lat już położyła krzyżyk. Z apartamentów Marcina i jego żony wynoszono kanapkę, ulubiony mebel Antoinette. Upuszczono ją, kanapka była stara, uderzywszy o posadzkę, rozleciała się częściowo, ściśle biorąc otworzyła się w niej jakby skrytka pod siedzeniem. Karolina nie miała pojęcia, że coś takiego, właściwego raczej dla rozkładanych kanap do spania, przeznaczonego do chowania pościeli, może znajdować się w małym mebelku o charakterze salonowym. A jednak znajdowało się, prztyknęło, otwarło i wyleciał z tego sakwojażyk.

Przestał być żółty, mocno ściemniał, ale z pewnością był poszukiwanym sakwojażykiem pomocnika jubilera. Z bijącym sercem Karolina chwyciła przedmiot i zajrzała do środka, na wszelki wypadek bez świadków.