Выбрать главу

Pułkownik Blackhill doznał dużej ulgi, stwierdziwszy, iż najnowszy kaprys jego żony mieści się w normie. Garden parties bywały organizowane często i każdy starał się o jakieś nowe rozrywki. Na wszelki wypadek rozstawił tylko wokół ogrodzenia kilku swoich żołnierzy, przykazując im nie rzucać się w oczy gości zbyt natrętnie. Arabełla o żołnierzach dowiedziała się w ostatniej chwili dzięki ordynansowi, bo mąż nie widział powodu, żeby informować ją o zastosowanych środkach bezpieczeństwa.

Ubierając się, wałkowała w sobie nienawiść do niego. Boże, jak śmiertelnie go nienawidziła! Podsycał w niej to uczucie każdego dnia i na każdym kroku, nie zdając sobie z tego sprawy. A może i zdawał sobie sprawę, ale nic go to nie obchodziło, miał ją na własność i reszta była mu obojętna. Miał ją na własność jak konia, psa czy kota, nie zastanawiał się, co myśli i czuje koń albo pies, powinny mu służyć i tyle. Ona też musiała mu służyć i tak jak psa potrafił ją brutalnie odepchnąć, jeśli stanęła mu na drodze w niewłaściwej chwili. Nigdy nie rozmawiał z nią jak z człowiekiem, wydawał tylko rozkazy i robił awantury za najmniejsze niedociągnięcie, kłapiąc tą ohydną, zwisającą, dolną wargą. I trzymał ją w tych Indiach, gdzie było jej upiornie gorąco, mokre od potu włosy przylepiały się na szyi, koszula kleiła się do pleców, różne robaki gryzły, a wokół ustawicznie wybuchały jakieś zarazy. Dobrze chociaż, że jej przewód pokarmowy znosił wszystko bezboleśnie… A teraz jeszcze skomplikował jej zamiary, używając do tego swoich idiotycznych żołnierzy!

Nagle usunęła na bok swoją rozszalałą nienawiść, ponieważ dotarł do niej widok, jaki oglądała w lustrze. Nareszcie zyskała okazję, żeby ubrać się w swoje wymarzone sari. Słusznie mniemała, że w tych zwojach zielonego jedwabiu będzie jej do twarzy…

Pułkownikowi na widok żony, którą ujrzał w całej krasie dopiero w momencie witania pierwszych gości, zaparło dech i odjęło mowę. Opanował się jednak i nawet odzyskawszy głos, nie powiedział ani słowa, zostawiając skarcenie tej wariatki na później. Zacisnął tylko szczęki, po czym, ku własnemu nieopisanemu zdumieniu na twarzach i w oczach przybywających dam ujrzał nie zgorszenie i potępienie, jakich się spodziewał, tylko wyraźne błyski zazdrości i uznania. Damska moda nie stanowiła jednej z jego najmocniejszych stron, zawahał się zatem w głębi duszy, zastanowił i zrezygnował z protestów.

Garden party rozkręciło się ponad wszelkie spodziewania. Ogród pułkownika, obszerny, zadrzewiony i zakrzewiony, w części stanowił niemal prawdziwą dżunglę, możliwości stwarzał zatrzęsienie. Wszyscy wzajemnie niknęli sobie z oczu, odnajdywali się znienacka, śledzili, straszyli i zachowywali się jak rozbawione dzieci. Arabella bez wielkiego trudu umknęła wielbicielom i skryła się wśród roślin w owym odległym kącie.

Mur, otaczający posiadłość, był tam zrujnowany i żaden żołnierz nie stał na straży, a gdyby nawet stał, widoczność miałby nie większą niż na dwa kroki. Stan ogrodzenia Arabella zdołała stwierdzić już wcześniej, raz jej się to udało. Przeleźć przez ten mur, to było dla niej nic, dwa lata jeszcze nie minęły od czasów, kiedy łaziła po drzewach i oknem opuszczała swoją sypialnię w rodzinnym domu, a sari było znacznie wygodniejsze niż krynolina. Miękkie, lejące się, zajmowało bez porównania mniej miejsca i pozwalało zebrać się w ręku, ciasno przylegając do figury.

Za murem odnalazła starą, zarośniętą ścieżkę. Gdyby nie wiedziała o niej od ordynansa, nie odkryłaby jej nigdy w życiu, gąszcz roślin, jakichś wielkich liści, kwiatów i lian, zasłaniał jej początek tak skutecznie, że nikomu nie przyszłoby do głowy próbować penetracji, szczególnie że zaniedbany zagajnik nie kusił żadnymi atrakcjami. Kupa tropikalnego zielska i tyle, żadne polowania nie wchodziły w rachubę, dzikie zwierzęta rzadko zbliżają się do siedzib ludzkich, a małpy znajdowały się wszędzie i nikt ich tu nie musiał szukać. Za to mógł się przytrafić wąż.

Arabella była tak zemocjonowana, że nawet się nie bała. Wciąż jeszcze nie była pewna, jak postąpi, pokaże się tym strażnikom czy nie. Gdyby mogła mieć pewność, że za karę zabiją jej męża, nie wahałaby się ani chwili, zuchwale wtargnęłaby w głąb świątyni, ale ordynans ględził coś o wdzięczności. Zamiast go zabić, mogą tylko donieść o profanacji i zażądać ukarania żony, czego on nie omieszka uczynić. Do niczego, sama sobie zatruje życie…

Należy zauważyć, że opinia lady Drummond była słuszna, jej trzecia z kolei córka rzeczywiście miała najgorszy charakter. Poddanie się losowi, podporządkowanie zakazom, potulne przyjęcie kary, to nie było coś, z czym zdołałaby się pogodzić. Zamknięcie jej w pokoju miałoby sens dopiero od drugiego piętra w górę, z pierwszego wyszłaby przez okno i za drzwiami przeciągnęłaby na swoją stronę strażników, bo ogólnie była lubiana, miała wdzięk i urodę, której nie potrafił się oprzeć żaden mężczyzna. Łatwo wpadała we wściekłość, która dodawała jej sił i odwagi, a przy tym była inteligentna i pomysłowa. Pułkownik Blackhill przypadkiem znalazł jedyny sposób, w jaki mógł ją karać, nie trawiła bowiem atmosfery ciągłej krytyki, nagany i potępienia, ustawicznych, pozornie drobnych przeszkód i kłód pod nogami, a także ograniczonej przestrzeni. Chciałaby wyjechać konno, nie byłoby koni, mogła jechać na słoniu, słonie okazałyby się niedostępne, tu, w tych okropnych Indiach, nie dałaby sobie z tym rady, a w każdym razie kosztowałoby ją to potworną ilość wysiłków, szarpaniny i zdenerwowania. Znała siebie samą jak rzadko która dziewczyna w jej wieku i w jej czasach i nie miała najmniejszej ochoty narażać się na te wszystkie udręki.

Już po kilkunastu metrach ścieżka stała się wyraźniejsza i łatwiejsza do przejścia, wciąż niezdecydowana Arabella szła ostrożnie, prawie nie powodując żadnego hałasu.

Po pięciu minutach zatrzymała się, zdumiona, że tak to blisko. W zieleni ujrzała zarys budynku, zasłoniętego rozrośniętym gąszczem. Odczekała chwilę, podeszła bliżej, pod nogami poczuła płyty kamienne, popękane, wypchnięte z ziemi korzeniami drzew. Płyty wskazywały kierunek.

Posuwając się krok za krokiem, ujrzała wejście. Nie, to nie mogło być wejście. Kamienne płyty okrążały świątynię i prowadziły na drugą stronę, pod murem z tej strony ich nie było. Znalazła się na tyłach budynku i wejście do świątyni powinno się znajdować po stronie przeciwnej, a to coś, co w pierwszej chwili wydało jej się wejściem, było zwyczajnym pęknięciem starego muru.

Ruszyła na tę drugą stronę, wciąż cicho i ostrożnie, i rzeczywiście, trafiła na front. Znów się zatrzymała i całe szczęście, bo ze świątyni wyszedł nagle jakiś człowiek. Kapłan. Na tle zielonej dżungli, w swoim zielonym sari, w półmroku, Arabella była zupełnie niewidoczna. Czekała bez tchu, kapłan znikł jej z oczu, trwała jednak bez ruchu aż do chwili, kiedy wrócił, niosąc coś w rękach, po czym wszedł do świątyni z powrotem, nie zauważywszy nieruchomej ludzkiej postaci.

Z samych nudów Arabella nabyła nieco wiedzy o Indiach. Orientowała się, że kapłan nie może tu egzystować samotnie, musi mieć towarzystwo, jest ich zapewne kilku, gdzieś tam we wnętrzu mieszkają, przyjmują ofiary i wznoszą modły. Stróżują. Zagradzają dostęp do sanktuarium bóstwa, które, zabezpieczone przed profanacją, zajmuje ostatnie pomieszczenie, najświętsze, niedostępne wiernym.

Tam właśnie powinna się wedrzeć zuchwale i jawnie, żeby skompromitować męża. Nie zdoła chyba, zatrzymają ją. Nie dosięgnie go zemsta kapłanów, którzy w ogóle nie będą mieli za co się mścić. Nie dopuszczą jej nawet do progu i świętokradztwo nie zostanie popełnione. Trzeba załatwić to jakoś inaczej…