Выбрать главу

— Weźcie go żywcem! — przypomniał im Harpagos. — Przetnijcie mu ścięgna w kolanie, jeśli będzie trzeba, ale weźcie go żywcem.

Everard odwrócił się w stronę, skąd padł rozkaz.

— Sam tego chciałeś, łajdaku! — warknął po angielsku.

Dwaj żołnierze, którzy weszli do wody, wrzasnęli i zaczęli biec. Jeden potknął się i upadł na twarz, drugi zaś zjechał na siedzeniu ze zbocza.

Błoto było śliskie i Everard wspierał się na tarczy, żeby utrzymać równowagę podczas wspinaczki. Harpagos spokojnie wyszedł mu na spotkanie. Kiedy Amerykanin znalazł się w zasięgu jego miecza, chiliarcha zadał cios z góry. Everard odwrócił głowę; brzeszczot zadźwięczał na jego hełmie, odbił się od ochraniacza policzka i drasnął go w prawe ramię, niezbyt głęboko. Manse poczuł tylko zwykłe pieczenie, a później był zbyt zaaferowany, by cokolwiek odczuwać.

Nie liczył na zwycięstwo. Zmusi ich, żeby go zabili, ale przedtem zapłacą wysoką cenę. Znalazłszy się na porośniętym trawą terenie, ledwie zdążył przyjąć na tarczę cios Harpagosa celującego w oczy, a następnie odbić płazem brzeszczot, który tym razem był wymierzony w kolano. W pojedynku z hoplitą lekko zbrojny Azjata nie miał żadnych szans, co zostało udowodnione dwa pokolenia później. „Gdybym miał teraz na sobie porządną zbroję i nagolenniki, mógłbym pokonać całą czwórkę!” — pomyślał Everard, zręcznie manewrując tarczą nie tylko po to, by się osłonić, lecz także żeby zmusić przeciwnika do odwrotu; uparcie starał się wśliznąć pod długi miecz chiliarchy i zadać mu cios w brzuch.

Harpagos uśmiechnął się pogardliwie pod nastroszonymi siwymi wąsami i odskoczył. Chciał zyskać na czasie i to mu się udało. Trzech żołnierzy wdrapało się na brzeg i z krzykiem rzuciło na rzekomego Meandra. Atakowali w rozproszeniu. Wspaniale walcząc w pojedynkę, Persowie nigdy nie przyswoili sobie europejskiej dyscypliny, której im zabrakło na polach Maratonu i Gaugameli. Jednakże tocząc nierówny bój z czterema wojownikami, Manse nie miał żadnych szans.

Oparł się plecami o drzewo. Pierwszy przeciwnik rzucił się na niego i jego miecz zadźwięczał na podłużnej greckiej tarczy. Brzeszczot miecza Everarda wyskoczył do przodu i zagłębił się w ciele Persa. Poczuwszy miękki, ale mimo wszystko wyraźny opór Amerykanin, który stoczył już niejedną walkę, wyciągnął ostrze z rany i szybko odstąpił na bok. Śmiertelnie ranny wojownik z jękiem osunął się na ziemię. Powoli wyciekało zeń życie. Zrozumiawszy, że umiera, zwrócił twarz ku niebu.

Jego towarzysze otoczyli Manse’a. Zwisające nisko gałęzie uniemożliwiały im użycie lass, więc zdecydowali się na bezpośrednie starcie. Uderzeniem tarczy Everard odtrącił brzeszczot miecza atakującego go z lewej strony Persa, odsłaniając przy tym swój prawy bok. Świadomie podjął to ryzyko, bo Harpagos polecił swoim ludziom wziąć go żywcem. Drugi strażnik zamachnął się mieczem, mierząc w kostki uciekiniera, który podskoczył i ostrze ze świstem przemknęło pod jego złączonymi stopami. Napastnik z lewej ponownie zaatakował. Manse poczuł mocne uderzenie i zobaczył, że perski miecz zagłębił się w jego łydce. Odskoczył do tyłu. Promień zachodzącego słońca przedarł się przez gęstwinę, oświetlając krew, która niesamowicie zalśniła. Zraniona noga ugięła się pod „Meandrem”.

— Tak, tak! — wołał Harpagos stojący jakieś trzy metry dalej. — Rąbcie go!

Manse warknął znad krawędzi tarczy:

— Wasz dowódca to szakal, który nie odważyłby się zrobić tego sam po tym, jak uciekł przede mną, chowając ogon pod siebie!

To było dobrze obliczone. Ataki na chwilę ustały i Manse, zataczając się, postąpił krok naprzód.

— Jeśli wy, Persowie, koniecznie musicie być psami łańcuchowymi jakiegoś Meda — podjął — to przynajmniej wybierzcie sobie człowieka honoru, a nie tchórza, który zdradził króla i teraz ucieka przed samotnym Grekiem.

Nawet w kraju leżącym tak daleko na zachodzie i w tak odległej epoce żaden Azjata nie mógł puścić płazem takiej obelgi. Harpagos wcale nie był tchórzem; Everard doskonale wiedział, że jego oskarżenia są bezpodstawne. Chiliarcha zaklął wściekle i zaatakował. Amerykanin dostrzegł oszalałe oczy osadzone w chudej twarzy z krogulczym nosem. Chwiejąc się na nogach, stawił czoło wezyrowi. Pozostali Persowie wahali się sekundę za długo. Everard i Harpagos starli się. Szabla Meda spadła na grecki hełm, ześliznęła się po tarczy i wbiła w nogę „Meandra”. Luźna biała tunika zafalowała przed oczami Manse’a, który pochylił się i pchnął mieczem z całej siły.

Wyciągnął miecz z, dobrze znanym zawodowcom, okrutnym skrętem, który zamieniał każdą ranę w śmiertelną, odwrócił się na prawej pięcie i wychwycił cios tarczą. Przez chwilę zaciekle walczył z kolejnym napastnikiem. Kątem oka dostrzegł, że pozostali żołnierze zataczają krąg, chcąc go zajść od tyłu. „No cóż — pomyślał dziwnie obojętnie — przynajmniej zabiłem jedynego człowieka, który mógł być niebezpieczny dla Cynthii…”

— Przestańcie! Opuśćcie broił!

Wołanie było cichsze niż szmer strumienia, ale atakujący wojownicy zatrzymali się i opuścili miecze; nawet konający Pers przestał wpatrywać się w niebo.

Harpagos usiadł z trudem w kałuży krwi. Jego twarz zszarzała.

— Nie… zaczekajcie — szepnął. — To nie przypadek. Mitra nie pozwoliłby mi zginąć, gdyby…

Przywołał swojego niedawnego przeciwnika dziwnie wielkopańskim gestem. Everard opuścił miecz, kulejąc zbliżył się do wezyra i uklęknął obok niego. Harpagos osunął mu się w ramiona.

— Przybywasz z ojczyzny króla — powiedział chrapliwie. — Nie zaprzeczaj. Wiedz jednak, źe… Aurwagausz, syn Chszajawarsza… nie jest zdrajcą. — Zesztywniał, jak gdyby kazał śmierci czekać na jego pozwolenie. — Nigdy nie wątpiłem, że przybycie króla miało związek z jakimiś mocami, choć do dziś nie wiem, czy były one dobre, czy złe. Posłużyłem się nimi, tak jak posłużyłem się królem, lecz nie dla własnych celów, tylko dlatego, że mój dawny władca, Astiages, potrzebował jakiegoś… jakiegoś Cyrusa. Inaczej wojna domowa rozdarłaby całe królestwo. Później z powodu okrucieństwa Astiagesa poczułem się zwolniony z przysięgi. Nadal jednak byłem Medem i zrozumiałem, że Cyrus jest jedyną nadzieją… Medii. Jest dobrym królem także dla nas… W jego państwie cieszymy się niemal takim samym poważaniem jak Persowie. Czy to rozumiesz, przybyszu z ojczyzny króla? — Chiliarcha starał się skierować swoje zmętniałe źrenice na Everarda, lecz już ich nie kontrolował. — Chciałem cię schwytać… wydobyć z ciebie wiadomości o twoim wozie i jego obsłudze, a potem zabić… tak, ale nie dla siebie, dla dobra królestwa. Obawiałem się, że zabierzesz króla do jego ojczyzny. Wiem, że bardzo tego pragnął. Co wtedy by się z nami stało? Bądź litościwy, bo może pewnego dnia i ty będziesz błagał o litość.

— Będę — odparł Everard. — Król zostanie.

— To dobrze — westchnął Harpagos. — Wierzę, że mówisz prawdę… nie śmiem wątpić w twoje słowa. Powiedz mi: czy odpokutowałem za zbrodnię popełnioną z rozkazu mojego dawnego władcy? O ty, który jesteś królewskim ziomkiem, powiedz mi, czy odpokutowałem za porzucenie bezbronnego dziecka w górach? Przecież śmierć tego księcia… omal nie doprowadziła do katastrofy… ale znalazłem innego Cyrusa i uratowałem nas wszystkich! Czy odpokutowałem?

— Tak, zostało ci to wybaczone — odpowiedział Everard, zastanawiając się, ile warte jest rozgrzeszenie, którego udzielił.