Выбрать главу

– Ma pani rumieńce. Dzisiaj ich pani dostała? – spytałem. – Idąc przez las?

– Nie wiem, może, ale nie sądzę. Codziennie wyprowadzał mnie na spacery. Biorąc pod uwagę okoliczności, był raczej wyrozumiały. Często mi gotował. Całkiem nieźle. Powiedział, że kiedyś był kucharzem w dobrej restauracji w Richmond. Prowadziliśmy długie rozmowy, naprawdę długie rozmowy. Prawie każdego dnia. To wszystko było bardzo dziwne. Pewnego dnia w środku tego wszystkiego wyjechał z domu, zostawiając mnie zupełnie samą. Drętwiałam ze strachu, że nie wróci, że zostanę tam i umrę. Ale w głębi serca nie wierzyłam, że tak postąpi.

Nie przerywałem jej. Chciałem, by opowiedziała swoją historię bez ponagleń i niesterowana przeze mnie. Jej uwolnienie było czymś zdumiewającym. Sprawy tego rodzaju niezwykle rzadko przybierały szczęśliwy obrót.

– A Georges? I moje dzieci? – spytała. – Jeszcze ich nie ma? Pozwolicie mi się z nimi zobaczyć, jak przyjadą?

– Są w drodze – wyjaśniłem. – Przyprowadzimy ich, kiedy tylko się zjawią. Chciałbym zadać kilka pytań, póki pani ma wszystko świeżo w pamięci. Proszę o wyrozumiałość. W grę mogą wchodzić inne zaginione osoby, pani Meek. Naszym zdaniem to prawdopodobne.

– O Boże – szepnęła. – W takim razie spróbuję im pomóc. Jeśli tylko będę mogła. Niech pan pyta.

Była dzielną kobietą. Opowiedziała mi o porwaniu, podała opisy kobiety i mężczyzny, którzy go dokonali. Zgadzał się z rysopisami nieżyjącej pary Sławy Wasiliewa i Zoi Petrowej. Następnie Audrey Meek zapoznała mnie z rytuałem dni, podczas których była więziona przez człowieka, który nazywał siebie Kierownikiem Artystycznym.

– Powiedział, że lubi mnie obsługiwać, że sprawia mu to wielką przyjemność. Odniosłam wrażenie, że jest przyzwyczajony do podległości. Ale wyczuwałam, że równocześnie chce być moim przyjacielem. To był jakiś obłęd. Widział mnie w telewizji i czytał o mojej firmie. Powiedział, że podziwia mój styl i to, że nie mam przewrócone w głowie. Zmuszał mnie do współżycia seksualnego.

Trzymała się świetnie. Jej siła charakteru wprawiła mnie w zdumienie i zastanawiałem się, czy nie to właśnie podziwiał porywacz.

– Podać pani wodę? Może coś innego? – spytałem.

Pokręciła głową.

– Widziałam jego twarz – rzekła. – Nawet spróbowałam sporządzić jego portret dla policji. Myślę, że utrafiłam z podobieństwem. To on.

Każdy kolejny szczegół tej sprawy był dziwniejszy niż poprzedni. Czemu Kierownik Artystyczny pokazał się swojej ofierze, a potem ją uwolnił? Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym, żaden porywacz się tak nie zachowywał.

Audrey Meek westchnęła i kontynuowała, nerwowo wyłamując ręce:

– Przyznał, że cierpi na nerwicę natręctw. Przejawia się ona w jego sztuce, stylu, miłości wobec drugiej osoby, obsesyjnej czystości. Kilka razy wyznał, że mnie ubóstwia. Często wypowiadał się pogardliwie na swój temat. Czy wspominałam o jego domu? Nie wiem, czy mówiłam o tym panu, czy funkcjonariuszom, którzy mnie znaleźli.

– Nie mówiła pani jeszcze o domu.

– Był pokryty jakimś materiałem, czymś w rodzaju grubej plastikowej folii. Jakby to był happening w stylu Christo. W środku wisiało kilkanaście obrazów. Bardzo dobrych. Musicie znaleźć dom okryty folią.

– Znajdziemy go – zapewniłem ją. – Już go szukamy.

Drzwi pokoju, w którym rozmawialiśmy, zaskrzypiały. Do środka zajrzał policjant w kapeluszu ze sztywnym rondem. Otworzył szerzej drzwi. Do środka wpadł mąż Audrey Meek, Georges, i ich dwoje dzieci. To było niewiarygodnie rzadkie zakończenie porwania, tym rzadsze, że ofiara utraciła wolność ponad tydzień temu. Dzieci początkowo były wystraszone. Ojciec łagodnie popchnął je ku matce i radość przezwyciężyła lęk. Uśmiech i łzy pojawiły się na ich twarzach i cała rodzina splotła się w uścisku, który wydawał się trwać wieczność.

– Mamusiu, mamusiu, mamusiu! – krzyczała dziewczynka, tuląc się do matki, jakby nigdy nie miała wypuścić jej z uścisku.

Oczy mi się zaszkliły. Podszedłem do stołu. Audrey Meek zrobiła dwa rysunki. Spoglądałem na twarz człowieka, który ją więził. Wyglądał bardzo zwyczajnie, jak ktoś z tłumu mijanego na ulicy.

Kierownik Artystyczny.

Dlaczego ją wypuściłeś?, zadawałem mu pytanie.

Rozdział 51

O północy nastąpił kolejny przełom. Policja dostała informację o okrytym plastikiem domu w Ottsville w Pensylwanii. Do Ottsville było jakieś trzydzieści mil. Pojechaliśmy tam kilkoma samochodami. Mieliśmy za sobą ciężki dzień i niełatwo było zebrać siły do jeszcze jednego zadania, ale nikt za bardzo nie narzekał.

Kiedy zjawiliśmy się na miejscu, przypomniał mi się poprzedni rozdział mojego życia – w Waszyngtonie też zwykle czekano na mnie. Tu, wzdłuż gęsto zarośniętej drzewami lokalnej drogi, od której odchodził szutrowy trakt, stały trzy sedany i kilka czarnych vanów. Trakt prowadził do domu. Ned Mahoney właśnie dotarł z Waszyngtonu i razem spotkaliśmy się z miejscowym szeryfem, Eddim Lyle’em.

– Nic się tam nie świeci – zauważył Mahoney, kiedy zbliżaliśmy się do domu. Była to zwykła drewniana chałupa po renowacji. Zespoły HRT czekały na rozkaz do ataku.

– Jest po pierwszej – powiedziałem. – Ale to nie znaczy, że facet na pewno się na nas nie czai. Zachowuje się tak, jakby nie zależało mu na życiu.

– Czyli jak? – spytał Mahoney. – Muszę to wiedzieć.

– Wypuścił ją. Chociaż widziała jego twarz, jego dom i samochód. Dobrze wiedział, że go znajdziemy.

– Moi ludzie znają się na swojej robocie – przerwał nam szeryf. Chyba był obrażony, że go ignorujemy, ale niewiele mnie to obchodziło. Kiedyś w Wirginii młody niedoświadczony gliniarz zginął na moich oczach, rozerwany ładunkiem wybuchowym. – Ja też – dodał.

Odwróciłem się od Mahoneya i wbiłem wzrok w Lyle’a.

– Ani kroku dalej. Nie wiem, co nas czeka w tym domu, ale wiemy jedno: on zdawał sobie sprawę, że znajdziemy jego kryjówkę i przyjedziemy po niego. Każ swoim ludziom czekać. HRT atakuje pierwszy! Wy nas ubezpieczacie. Coś ci się nie podoba?

Szeryf poczerwieniał i zadarł buntowniczo podbródek.

– Jasne, nie podoba mi się jak cholera, ale to gówno znaczy, co?

– Masz rację, nic nie znaczy. Więc każ swoim ludziom czekać. Ty też poczekaj. Nie obchodzi mnie twoje dobre zdanie na swój temat.

Ruszyłem z Mahoneyem, który uśmiechał się szeroko, wcale nie próbując ukryć rozbawienia.

– Człowieku, ty to jesteś w gorącej wodzie kąpany – powiedział.

Kilku jego snajperów obserwowało dom z niecałych pięćdziesięciu jardów. Widziałem dwuspadowy dach i okienko mansardy. Z wewnątrz nie padał ani jeden promień światła.

– Tu HRT Jeden. Coś się tam dzieje, Klivert? – spytał przez krótkofalówkę Mahoney.

– Nie widać, żeby się coś działo, sir – odparł snajper. – Co robimy z podejrzanym?

Mahoney spojrzał na mnie.

Uważnie zlustrowałem dom i całe otoczenie. Wszędzie panował wzorowy porządek, wszystko było w dobrym stanie. Przewody elektryczne biegły do dachu.

– On chciał, żebyśmy tu przyjechali, Ned. Coś mi tu śmierdzi.

– Spodziewasz się miny – pułapki? – spytał. – Rozważaliśmy to.

Skinąłem głową.

– Pamiętam. Jak zawalimy sprawę, miejscowi umrą z radości.

– Pieprzyć kmiotów – prychnął.

– Zgadzam się. Zwłaszcza że już nie jestem kmiotem.

– Zespoły Hotel, Charlie, tu HRT Jeden – powiedział Mahoney. – Tu dowódca. Gotowi. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, atakujemy!

Dwa z siedmiu zespołów HRT poderwały się z linii żółtej, wyznaczającej kryjówkę najbliższą celu ataku. Biegnąc do domu, minęli linię zieloną. Teraz nie było odwrotu.