Выбрать главу

Zespoły HRT podczas tego rodzaju akcji kierują się zasadą: „szybkość, zaskoczenie, gwałtowność”. Są sprawniejsi niż wszelkie formacje policji stołecznej. W ciągu paru sekund zespoły Hotel i Charlie znalazły się w środku wiejskiego domu, w którym od tygodnia była więziona Audrey Meek. Następnie Mahoney i ja wdarliśmy się tylnymi drzwiami do kuchni. Był w niej piec, lodówka, szafka i stół.

Ani śladu Kierownika Artystycznego.

Ani śladu oporu.

Jeszcze nie.

Ostrożnie przeszliśmy w głąb domu. W pokoju dziennym był kominek, współczesna kanapa w beżowo – brązowe paski, kilka foteli klubowych, kufer okryty ciemnozielonym dywanem afgańskim. Wszystko zaprojektowano i urządzono ze smakiem.

Ani śladu Kierownika Artystycznego.

Wszędzie obrazy. Większość ukończona. Człowiek, który je namalował, był z pewnością utalentowany. Rozległ się okrzyk:

– Obiekt zabezpieczony! – I po chwili: – Tutaj!!!

Pobiegłem drugim korytarzem. Mahoney za mną. Dwaj jego ludzie byli już w środku pomieszczenia. Wyglądało na główną sypialnię. Kolejne obrazy, pięćdziesiąt lub więcej, wiszące, stojące.

Na podłodze nagie ciało. Twarz groteskowo wykrzywiona. Zmarły zacisnął kurczowo ręce na szyi, jakby sam się zadusił.

To był człowiek, którego narysowała Audrey Meek. Umarł straszną śmiercią, prawdopodobnie po zażyciu trucizny.

Na łóżku walały się luźne kartki papieru. Obok nich wieczne pióro.

Pochyliłem się i przeczytałem jeden z zapisków:

Do tego, kto…

Jak już wiecie, to ja więziłem Audrey Meek. Mogę powiedzieć tylko tyle, że musiałem tak postąpić. Jestem przekonany, że nie miałem wyboru; w tym wypadku nie było mowy o wolnej woli. Pokochałem ją od pierwszego spotkania na jednej z moich wystaw w Filadelfii. Rozmawialiśmy tamtego wieczoru, ale oczywiście ona mnie nie pamiętała. Nikt nigdy mnie nie zapamiętuje (przynajmniej do tej chwili). Co pobudzało moją obsesję? Nie mam najmniejszego pojęcia, chociaż wariowałem na punkcie Audrey przez siedem lat życia. Miałem w bród pieniędzy, ale nic dla mnie nie znaczyły. Aż do chwili, gdy otworzyła się możliwość zdobycia tego, czego naprawdę pragnąłem, bez czego nie mogłem żyć. Jak mogłem się temu oprzeć, choćby cena była nie wiem jak zawrotna? Ćwierć miliona dolarów wydawało mi się niczym w porównaniu z tym, że mogłem być z Audrey chociaż przez kilka dni. Potem wydarzyło się coś dziwnego. Może cud. Kiedy spędziłem kilka dni z Audrey, zdałem sobie sprawę, że kocham ją zbyt mocno, by ją tu trzymać. Nigdy jej nie skrzywdziłem. Przynajmniej tak to widzę. Jeśli było inaczej, to przepraszam, Audrey. Kochałem Cię bardzo, bardzo mocno.

Kiedy skończyłem czytać, jedno zdanie wciąż krążyło mi w głowie: „Aż do chwili, gdy otworzyła się możliwość zdobycia tego, czego naprawdę pragnąłem, bez czego nie mogłem żyć”. Jak do tego doszło? Kto mógł spełnić fantazję tego szaleńca?

Kto za tym stał? Na pewno nie Kierownik Artystyczny.

CZĘŚĆ TRZECIA. WILCZE TROPY

Rozdział 52

Do Waszyngtonu wróciłem dopiero o dziesiątej w nocy i wiedziałem, że mam przechlapane u Jannie. I pewnie u wszystkich poza małym Alexem i kotką. Obiecałem, że pójdziemy na basen, a zrobiło się tak późno, że można było jedynie iść do łóżka.

Kiedy wszedłem, Nana siedziała nad filiżanką herbaty w kuchni. Nawet na mnie nie spojrzała. Uciekłem na górę przed kazaniem. Miałem nadzieję, że Jannie może jeszcze nie śpi.

Nie spała. Moja ukochana córeczka siedziała na łóżku z kilkoma czasopismami, w tym „American Girl”. Na kolanach miała swojego starego ulubieńca, misia Theo. Zaczęła usypiać z Theo, kiedy nie miała jeszcze roku i kiedy jej matka jeszcze żyła.

W kącie pokoju Ruda zwinęła się na stosie brudnej odzieży Jannie. Nana ustaliła, że starsze dzieci mają same prać swoje rzeczy.

Pomyślałem o Marie. Moja żona była dobrą, odważną, wyjątkową kobietą. Została zastrzelona w tajemniczych okolicznościach przez nieznanego sprawcę na południowym wschodzie Stanów. Nie udało mi się rozwiązać tej sprawy. Nigdy jej nie zamknąłem. Zawsze coś mogło wyjść na światło dzienne. Tak bywało. Tęskniłem za Marie niemal każdego dnia. Czasem nawet rozmawiałem z nią w myślach: „Mam nadzieję, że mi wybaczasz, Marie. Staram się, jak mogę. Tyle że czasem to wydaje się za mało; przynajmniej mnie się tak wydaje. Kochamy cię bardzo”.

Jannie zapewne wyczuła, że stoję w drzwiach i przyglądam się jej, rozmawiając z jej matką.

– Wiedziałam, że to ty – powiedziała.

– Skąd? – zapytałem.

Wzruszyła ramionami.

– Po prostu wiedziałam. Ostatnio mój szósty zmysł działa fantastycznie.

– Czekałaś na mnie? – spytałem, wślizgując się do pokoju. Dawniej była to gościnna sypialnia, ale zeszłego roku została zamieniona na pokój Jannie. Zbiłem jej półkę na glinianą menażerię z „epoki licealnej”: stegozaura, wieloryba, czarną wiewiórkę, żebraka i wiedźmę przywiązaną do pala. Stały tam też ulubione książki Jannie.

– Nie, nie czekałam. W ogóle nie spodziewałam się ciebie w domu.

Usiadłem na brzegu łóżka. Nad nim wisiała oprawiona reprodukcja Magritte’a. Obrazek przedstawiający fajkę z napisem: To nie fajka.

– Będziesz mnie torturować, co? – spytałem.

– Oczywiście. To jasne. Przez cały dzień cieszyłam się na ten basen.

– Zasłużyłem. – Przykryłem jej ręce swoją dłonią. – Przykro mi. Naprawdę mi przykro, Jannie.

– Wiem. Nie musisz tego mówić. I nie musi ci być przykro. Rozumiem, że miałeś coś ważnego do zrobienia. Całkowicie rozumiem. Nawet Damon to rozumie.

Ścisnąłem dłoń mojej córki. Była tak podobna do Marie.

– Dziękuję ci, kochanie. Potrzebowałem tego.

– Wiem – szepnęła. – To widać.

Rozdział 53

Tego wieczoru Wilk był w Waszyngtonie w interesach. Zjadł późny obiad w Ruth’s Chris Steak House przy Connecticut Avenue koło Dupont Circle.

Towarzyszył mu Franco Grimaldi, mocno zbudowany trzydziestoośmioletni włoski capo z Nowego Jorku. Rozmawiali o obiecującym zamierzeniu: o utworzeniu nad Tahoe mekki hazardzistów, która rywalizowałaby z Vegas i Atlantic City; rozmawiali również o lidze hokejowej, ostatnim filmie Van Disela i planowanej robocie Wilka, który spodziewał się zarobić miliard dolarów na jednym skoku. Potem Wilk oświadczył, że musi iść. Czekało go jeszcze jedno spotkanie. Nie żadne przyjemności, spotkanie w interesach.

– Z prezydentem? – spytał Grimaldi.

Rosjanin roześmiał się głośno.

– Nie. Jemu nic nie wychodzi. To zupełny stronzate. Czemu miałbym do niego iść? To on powinien przyjść do mnie w sprawie Osamy bin Ladena i terrorystów. Zrobiłbym porządek.

– Poczekaj – powiedział Grimaldi, zanim Wilk odszedł. – Czy to ty załatwiłeś Palumbo w tym więzieniu o zaostrzonym rygorze w Kolorado? To twoja robota?

Wilk pokręcił przecząco głową.

– Bzdura. Jestem człowiekiem interesu, nie szumowiną, nie jakimś rzeźnikiem. Nie wierz wszystkiemu, co o mnie usłyszysz.

Szef mafii przyglądał się nieobliczalnemu Rosjaninowi wychodzącemu z restauracji i był prawie pewien, że ten człowiek zabił Palumbo, jak również tego, że prezydent powinien skontaktować się z Wilkiem w sprawie al – Kaidy.

Około północy Wilk wysiadł z czarnego dodge’a vipera przy Potomac Park. Dostrzegł zarys SUV – a na tle Ohio Drive. Zamigotało światło przy lusterku wstecznym i z samochodu wysiadł jeden człowiek.

– Chodź, chodź, gołąbku – szepnął Wilk.

Mężczyzna, który szedł przez Potomac Park, był funkcjonariuszem FBI. Pracował w budynku imienia Hoovera, ale jego prawdziwym szefem był Wilk. Poruszał się sztywno i podrygiwał, jak wielu funkcjonariuszy państwowych przykutych do biurka. Nie miał kocich ruchów pewnych siebie agentów operacyjnych. Wilka ostrzeżono, że nie ma co liczyć na przekupienie agenta wysokiej rangi, a jeśli nawet mu się to uda, nie może ufać pozyskanym informacjom. Ale nie uwierzył tym ostrzeżeniom. Pieniądze zawsze potrafiły rozwiązywać języki, nawet najbardziej opornym, zwłaszcza jeśli byli pomijani przy podwyżkach i awansach; to była żelazna reguła, zarówno w Ameryce, jak w Rosji. Tu nawet bardziej niż tam, bo cynizm i gorzkie poczucie zawodu coraz głębiej przenikały życie Amerykanów.