Jeśli Lizzie wytrzyma tu jeszcze kolejną minutę. Jeśli się nie załamie i nie rozzłości go tak, że skręci jej kark, czym groził jej kilka razy dziennie. „Skręcę ci kark. Ot, tak! Nie wierzysz mi? Powinnaś, Elizabeth”. Zawsze nazywał ją Elizabeth, nie Lizzie. Powiedział, że Lizzie to za mało piękne imię jak na nią. „Kurwa, skręcę ci kark, Elizabeth!”.
Wiedział, kim ona jest, i znał różne szczegóły z jej życia, a także z życia Brendana, Brigid, Merry, Gwynnie. Zapowiedział jej, że jeśli go rozzłości, to skrzywdzi nie tylko ją, ale zrobi to samo jej rodzinie. „Pojadę do Atlanty. Dla przyjemności, dla samej zabawy. To sprawi mi największą frajdę w życiu. Mogę wymordować całą twoją rodzinę, Elizabeth”.
Coraz bardziej jej pożądał. Umiała to wyczuć u mężczyzn. Więc jednak miała nad nim pewną władcę, no nie?
I co ty na to, koleś?, pytała go w myślach. Też cię pierdolę!
Czasem rozluźniał trochę więzy i nawet pozwalał jej pochodzić po domu. Oczywiście związanej, prowadzonej na łańcuchowej smyczy, której koniec zawsze trzymał w ręce. To było potwornie poniżające. Powiedział jej, że wie, co ona o nim myśli. Że będzie delikatniejszy i łagodniejszy, ale żeby żadne głupie myśli nie przychodziły jej do głowy.
Ale cóż innego, do diabła, jej pozostawało? Mogła tylko roztrząsać różne pomysły. Nie miała niczego innego do roboty, siedząc sama przez cały dzień, zamknięta w ciemności. Więc…
Drzwi garderoby otworzyły się gwałtownie. Huknęły o ścianę.
Wilk wrzasnął prosto w twarz Lizzie:
– Myślałaś o mnie, no nie?! Zaczynasz popadać w obsesję, Elizabeth. Myślisz o mnie na okrągło!
Niech to diabli, masz rację, dodała w myślach.
– Nawet cieszysz się, że masz towarzystwo. Tęskniłaś za mną, prawda?
Co do tego się mylisz, kompletnie się mylisz, odpowiedziała mu w duchu.
Nienawidziła Wilka do tego stopnia, że wyobrażała sobie niewyobrażalne: że go zabije. Może ten dzień kiedyś nastąpi.
Niech to sobie wyobrażę, pomyślała. Boże, jeśli mi na czymś zależy, to na tym, żeby zabić go własnymi rękami. To byłaby najdoskonalsza ucieczka. Nigdy by mnie nie złapał.
Rozdział 58
Tej samej nocy Wilk miał spotkanie z dwoma hokeistami w hotelu Caesar w Atlantic City w New Jersey. Apartament, w którym się zatrzymał, był cały wyłożony złotą tapetą i miał okna wychodzące na Atlantyk. Z szacunku dla swoich gości, gwiazd sportu, włożył drogi ciemny garnitur od Prady.
Rolę łącznika pełnił bogaty właściciel sieci kablowej. Zjawił się w apartamencie „Neron”, prowadząc dwóch hokeistów: Aleksieja Dobuszkina i Ilię Teptewa. Obaj grali w Philadelphia Flyers. Byli najwyższej klasy obrońcami i mieli opinię twardzieli, ponieważ byli ogromnymi szybkimi facetami, którzy potrafili narobić wiele szkód przeciwnikowi. Wilk niezbyt wierzył w tę ich twardość, ale był wielkim fanem samej gry.
– Uwielbiam amerykański hokej – powiedział, witając ich szerokim uśmiechem i wyciągniętą ręką.
Aleksiej i Ilia skinęli mu głową, ale żadna z gwiazd nie była łaskawa podać mu ręki. Wilk poczuł się obrażony, nie okazał tego jednak. Uśmiechał się nadal i uznał, że gwiazdy są zbyt głupie, by zrozumieć, z kim mają do czynienia. Zbyt wiele razy dostali hokejowymi kijami w łeb.
– Ktoś ma chęć na drinka? – zapytał swoich gości. – Stolicznaja? Na co macie ochotę?
– Ja pasuję – powiedział właściciel kablówki, niewiarygodnie nadęty facet, ale Wilk przywykł do tego, że Amerykanie z reguły mieli wygórowane mniemanie na swój temat.
– Niet – odparł pogardliwie Ilia, jakby gospodarz był barmanem lub kelnerem. Ilia pochodził z Woskriesienska i liczył sobie dwadzieścia dwa lata. Miał sześć stóp pięć cali wzrostu, krótko obcięte włosy, kilkudniowy zarost i wielką jak głaz głowę na niezwykle grubej szyi.
– Nie piję stolii – oświadczył Aleksiej, który jak Ilia nosił czarną skórzaną marynarkę na ciemnym golfie. – Masz może absoluta? Albo bombay gin?
– Oczywiście. – Wilk skinął kordialnie głową i podszedł do barku. Nalewając drinki, rozważał następne posunięcie. Sytuacja zaczęła go bawić. To było coś innego. Nikt z przybyłych się go nie bał.
Opadł na miękką kanapę, między Ilię i Aleksieja. Spojrzał na jednego i na drugiego, znów uśmiechając się szeroko.
– Długo nie byliście w Rosji, co? Może zbyt długo. Pijecie bombay gin? Zapomnieliście o dobrych manierach?
– Słyszeliśmy, że jesteś prawdziwym twardzielem – powiedział Aleksiej, który miał około trzydziestu lat i najwyraźniej pakował na siłowni, często i dużo. Miał sześć stóp wzrostu i ważył dwieście dwadzieścia funtów.
– Gdzie tam. To pozory – wyjaśnił Wilk. – Teraz jestem po prostu amerykańskim biznesmenem. Zwykłym facetem. Żaden ze mnie twardziel. No więc, czy dobijemy targu w związku z tym meczem z Montrealem?
Aleksiej spojrzał na operatora kablówki.
– Powiedz mu – polecił.
– Aleksiej i Ilia myślą o trochę poważniejszym ruchu, niż pierwotnie rozważaliśmy – wyjaśnił tamten. – Rozumiesz, co mówię? Poważny ruch, kapujesz?
– Aaa – powiedział Wilk i uśmiechnął się szeroko. – Uwielbiam poważne ruchy – rzekł, spoglądając na Amerykanina. – I kocham szalit. U mnie w kraju to oznacza rozróbę. Szalit.
Zerwał się na nogi szybciej, niż ktokolwiek mógł to sobie wyobrazić. Wyszarpnął spod poduszek kanapy krótką ołowianą rurkę i przyłożył nią w policzek Dobuszkinowi. Następnie tą samą rurką złamał nos Teptewowi. Dwie gwiazdy hokeja spłynęły krwią jak szlachtowane świnie.
Dopiero wtedy Wilk wyciągnął pistolet. Wycelował go między oczy właściciela kablówki.
– Wiesz, nie są tacy twardzi, jak myślałem. Ja rozpoznaję to w kilka sekund. A teraz przejdźmy do interesów. Jeden z tych wielkich misiów pozwoli Montrealowi strzelić w pierwszej tercji. Drugi pójdzie na ławkę kar w drugiej. Zrozumiano? Flyersi przegrają mecz, w którym są faworytami. Zrozumiano? Jeśli z jakiegoś powodu będzie inaczej, wszyscy umrą. A teraz wynocha. Nie mogę się doczekać tego meczu. Jak już mówiłem, uwielbiam amerykański hokej.
Zaczął się śmiać, kiedy wielkie gwiazdy hokeja wychodziły na miękkich nogach z apartamentu „Neron”.
– Miło było cię poznać, Aleksiej – powiedział, kiedy drzwi się zamknęły. – Złam kark.
Rozdział 59
Zwołano wielkie spotkanie grupy specjalnej. Miało się odbyć w apartamentach SIOC, sanktuarium Biura, na czwartym piętrze Hoovera. SIOC oznacza Ośrodek Informacji Operacji Strategicznych i w jego pomieszczeniach przeprowadzano najważniejsze narady wojenne, od Waco po 11 września.
Zostałem zaproszony i zastanawiałem się, komu powinienem być za to wdzięczny. Przybyłem o dziewiątej i do środka wprowadził mnie agent – ochroniarz.
Przekonałem się, że apartamenty SIOC składają się z czterech pokoi, z których trzy były wypełnione stanowiskami komputerowymi, ostatnim krzykiem mody w dziedzinie informatyki. Służyły zapewne analitykom i pracownikom wyszukującym dane i materiały źródłowe. Wprowadzono mnie do dużej sali konferencyjnej. W środku stał długi stół z metalu i szkła. Na ścianach wisiały zegary wskazujące różne strefy czasowe, kilka map i ekranów telewizyjnych. Było już kilkunastu agentów, ale panowała cisza.
W końcu pojawiła się Stacy Pollack, szefowa SIOC, i zamknięto drzwi. Pollack przedstawiła obecnych agentów oraz dwóch wysłanników CIA. W Biurze cieszyła się opinią zdroworozsądkowej administratorki, która nie cierpiała głupców i miała wyniki w pracy. Liczyła sobie trzydzieści jeden lat i była pupilką Burnsa.