— Czy wyście poszaleli? — podniósł głos Esterhazy, a gwizdawkę znowu miał w ręku. Służący i rzemieślnicy przyglądali się w osłupieniu.
— Odłóż żelazo — Bonhart nie spuszczał Ciri z oka, na płatnerza w ogóle nie zwracał uwagi. - Odłóż, mówię. Bo odrąbię ci rękę!
Usłuchała po chwili wahania. Bonhart uśmiechnął się upiornie.
— Ja wiem, kim ty jesteś, żmijo. Ale zmuszę cię, byś sama mi to wyznała. Słowem albo czynem! Zmuszę cię, byś wyznała, kim jesteś. I wtedy cię zabiję.
Esterhazy syknął, jakby ktoś go zranił.
— A ten miecz — Bonhart nawet nie spojrzał na niego — był dla ciebie za ciężki. Przez to byłaś zbyt wolna. Byłaś wolna jak ślimak w ciąży. Esterhazy! To, co jej dałeś, było za ciężkie o co najmniej cztery uncje.
Miecznik był blady. Wodził oczami od niej do niego, od niego do niej, a twarz miał dziwnie zmienioną. Wreszcie skinął na pachołka, półgłosem wydał mu rozkaz.
— Mam coś — powiedział wolno — co powinno cię usatysfakcjonować, Bonhart.
— Dlaczego więc nie pokazałeś mi tego od razu? — warknął łowca. - Pisałem, że chcę czegoś ekstra. Może sądzisz, że na lepszy miecz mnie nie stać?
— Ja wiem, na co ciebie stać — rzekł z naciskiem Esterhazy. - Nie od dziś to wiem. A że nie pokazałem od razu? Nie mogłem przecież wiedzieć, kogo do mnie przyprowadzisz… na smyczy, z obrożą na szyi. Nie mogłem się domyślić, dla kogo ma być miecz i do czego ma służyć. Teraz już wiem wszystko.
Pachołek wrócił, niosąc podłużne pudło.
— Zbliż się, dziewczyno — powiedział cicho Esterhazy. - Spójrz.
Ciri zbliżyła się. Spojrzała. I westchnęła głośno. Obnażyła miecz, szybkim, ruchem. Ogień z komina oślepiająco zapłonął na faliście zarysowanym szwie ostrza, zajarzył się czerwono w ażurowaniach zastawy.
— To ten — powiedziała Ciri. - Jak się pewnie domyślasz. Weź do ręki, jeśli chcesz. Ale uważaj, jest ostrzejszy od brzytwy. Czujesz, jak rękojeść klei się do dłoni? Zrobiona jest ze skóry takiej płaskiej ryby, co ma na ogonie jadowity kolec.
— Raja.
— Chyba. Ta ryba ma w skórze malutkie ząbki, dlatego rękojeść nie ślizga się w ręku, nawet gdy się ręka spoci. Zobacz, co jest wytrawione na klindze.
Vysogota pochylił się, przyjrzał, mrużąc oczy.
— Elfia mandala — powiedział po chwili, unosząc głowę. - Tak zwana blathan caerme, girlanda losu: stylizowane kwiaty dębu, tawuły i żarnowca. Wieża, rażona piorunem, u Starszych Ras symbol chaosu i destrukcji… A nad wieżą…
— Jaskółka — dokończyła Ciri. - Zireael. Moje imię.
— Faktycznie, niebrzydka rzecz — powiedział wreszcie Bonhart. - Gnomia robota, od razu widać. Tylko gnomy takie ciemne żelazo kuły. Tylko gnomy ostrzyły płomieniście i tylko gnomy ażurowały klingi, by zmniejszyć wagę… Przyznaj się, Esterhazy. To replika?
— Nie — zaprzeczył miecznik. - Oryginał. Prawdziwy gnomi gwyhyr. Ta głownia ma ponad dwieście lat. Oprawa, ma się rozumieć, jest o wiele młodsza, ale repliką bym jej nie nazwał. Gnomy z Tir Tochair robiły ją na moje zamówienie. Według dawnych technik, metod i wzorców.
— Cholera. Może być, że faktycznie nie będzie mnie stać. Ileż to zawinszujesz sobie za ten brzeszczot?
Esterhazy milczał czas jakiś. Twarz miał nieprzeniknioną.
— Ja go oddam za darmo, Bonhart — powiedział wreszcie głuchym głosem. - W podarunku. Żeby wypełniło się, co ma się wypełnić.
— Dziękuję — rzekł Bonhart, widocznie zaskoczony. - Dziękuję Ci, Esterhazy. Królewski podarunek, iście królewski… Przyjmuję, przyjmuję. I jestem twym dłużnikiem…
— Nie jesteś. Miecz jest dla niej, nie dla ciebie. Podejdź, dziewczyno nosząca obrożę na szyi. Przyjrzyj się znakom wytrawionym na klindze. Nie rozumiesz ich, to oczywiste. Ale ja ci je objaśnię. Spójrz. Linia wytyczona przez los jest kręta, ale wiedzie ku tej oto wieży. Ku zagładzie, ku zniszczeniu ustalonych wartości, ustalonego porządku. Ale oto nad wieżą, widzisz? Jaskółka. Symbol nadziei. Weź ten miecz. Niechaj wypełni się, co ma się wypełnić.
Ciri ostrożnie wyciągnęła rękę, delikatnie pogładziła ciemny brzeszczot z lśniącymi jak lustra krawędziami.
— Weź go — rzekł powoli Esterhazy, patrząc na Ciri szeroko rozwartymi oczami. - Weź go. Weź go do ręki, dziewczyno. Weź…
— Nie! — krzyknął nagle Bonhart, podskakując, chwytając Ciri za ramię i odpychając ją gwałtownie i mocno. - Precz!
Ciri upadła na kolana, żwir podwórza boleśnie zakłuł dłonie, którymi się podparła.
Bonhart zatrzasnął pudło.
— Jeszcze nie teraz! — zawarczał. - Jeszcze nie dziś! Jeszcze nie nadszedł czas!
— Najwidoczniej — przytaknął spokojnie Esterhazy, patrząc mu w oczy. - Tak, najwidoczniej jeszcze nie nadszedł. Szkoda.
— Nie na wiele to się zdało, wielmożny trybunale, myśli tego miecznika czytać. Myśmy tam szesnastego września byli, trzy dni przed pełnią. A gdyśmy wracali z Fano do Rocayne, doszedł nas podjazd, Ola Harsheim i siedem koni. Nakazał pan Ola co koń wyskoczy gnać za resztą oddziału. Bo dzień wcześniej, piętnastego września, była masakra w Claremont… Niepotrzebnie ja chyba o tym, wielmożny trybunał niechybnie wie o masakrze w Claremont…
— Proszę zeznawać, nie troszcząc się o to, co trybunał wie.
— Bonhart nas o dzień wyprzedził. Piętnastego września przywiózł Falkę do Claremont…
— Claremont — powtórzył Vysogota. - Znam to miasteczko. Dokąd cię zawiózł?
— Do wielkiego domu w rynku. Z kolumnami i arkadami przy wejściu. Od razu było widać, że mieszka tam bogacz…
Ściany komnat pokrywały bogate arrasy i przepyszne tapiserie przedstawiające sceny religijne, myśliwskie i sielanki z udziałem rozebranych kobiet. Meble lśniły intarsjami i mosiądzem okuć, a dywany były takie, że przy stąpnięciu stopa zagłębiała się po kostkę. Ciri nie zdążyła zaobserwować szczegółów, bo Bonhart kroczył szparko i ciągnął za łańcuch.
— Witaj, Houyenaghel.
W tęczy kolorów, rzucanej przez witraż, na tle myśliwskiej tapiserii, stał mężczyzna o imponującej tuszy, ubrany w kapiący od złota kaftan i obszywaną wyporkami delię. Choć w sile wieku męskiego, był mocno łysy, a policzki zwisały mu jak u ogromnego buldoga.
— Witaj, Leo — powiedział. - I ty, pani…
- Żadna pani — Bonhart pokazał łańcuch i obrożę. - Witać nie trzeba.
— Grzeczność nic nie kosztuje.
— Oprócz czasu — Bonhart pociągnął za łańcuch, podszedł, bezceremonialnie poklepał grubasa po brzuchu.
- Ładnieś przybrał — ocenił. - Na honor, Houvenaghel, gdy stoisz na drodze, łatwiej cię przeskoczyć, niż obejść.
— Dobrobyt — wyjaśnił jowialnie Houvenaghel i zatrząsł policzkami. - Witaj mi, witaj, Leo. Miłym mi jesteś gościem, bom też dziś i radosny niezmiernie. Interesy idą nad podziw dobrze, że aż się chce od uroku pluć, kassa tylko brzęczy! Tylko dziś, daleko nie szukając, jeden nilfgaardzki rotmistrz rezerwy, prowiant-majster zajmujący się transportami sprzętu na front, opylił mi sześć tysięcy wojskowych łuków, które ja z dziesięciokrotnym przebiciem sprzedam w detalu myśliwym, kłusownikom, zbójcom, elfom i innym bojownikom o wolność. Tanio kupiłem też od jednego tutejszego markiza zamek…