Выбрать главу

I wtedy podekscytowany bartnik wręcz wykrzyczał nowinę: ten tego, jemiolarze, znaczy druidzi, siedzą, panie wiedźminie kochany, ten tego, w dąbrowach nad jeziorem Loc Monduirn, które to jezioro znajduje się, ten tego, trzydzieści pięć mil w kierunku zachodnim.

Wieści te bartnik zdobył w punkcie skupu miodu i wosku od mieszkającego w Riedbrune krewniaka, a krewniak z kolei ma te informacje od znajomego, będącego poszukiwaczem diamentów. Gdy zaś bartnik dowiedział się o druidach, co tchu pobiegł, by powiadomić. I teraz aż promieniał szczęściem, dumą i poczuciem ważności, jak każdy łgarz, gdy jego łgarstwo przypadkowo okazuje się prawdą.

Geralt miał początkowo zamiar ruszyć nad Loc Monduim bez chwili zwłoki, ale kompania żywo zaprotestowała.

Dysponując pieniędzmi od bartników, oświadczyli Regis i Cahir, i znajdując się w mieście, gdzie handluje się wszystkim, należy uzupełnić prowiant i ekwipunek. I dokupić strzał, dodała Milva, bo od niej ciągle wymaga się dziczyzny, a ona nie będzie strzelać zastruganymi patykami. Chociaż jedną noc przespać się w łóżku w zajeździe, dodał Jaskier, położywszy się do tego łóżka po kąpieli i z miłym piwnym rauszem.

Druidzi, uznali wszyscy chórem, nie uciekną.

— Choć jest to absolutny zbieg okoliczności — dodał z dziwnym uśmiechem wampir Regis — ale nasza drużyna jest na absolutnie właściwej drodze, zmierza w absolutnie właściwym kierunku. Jest nam zatem ewidentnie i absolutnie przeznaczone, by do druidów trafić, dzień lub dwa zwłoki nie mają znaczenia.

— Co się zaś tyczy pośpiechu — dołożył filozoficznie — to wrażenie, że czas okropnie nagli, jest zazwyczaj sygnałem alarmowym, nakazującym zwolnić tempo, działać pomału i z należytym rozmysłem.

Geralt nie oponował i nie kłócił się. Z filozofią wampira też nie, chociaż nawiedzające go nocami dziwaczne senne koszmary raczej skłaniały do pośpiechu. Pomimo faktu, że treści tych koszmarów nie był sobie w stanie przypomnieć po przebudzeniu.

Był siedemnasty września, pełnia. Do jesiennego Ekwinokcjum zostawało sześć dni.

Milva, Regis i Cahir wzięli na siebie zadanie poczynienia zakupów i skompletowania ekwipunku. Geralt i Jaskier mieli zaś przeprowadzić wywiad i zasięgnąć języka w miasteczku Riedbrune.

Położone w zakolu rzeki Newi Riedbrune było miasteczkiem niewielkim, jeśli brać pod uwagę zwartą murowaną i drewnianą zabudowę wewnątrz pierścienia najeżonych palisadą wałów ziemnych. Ale zwarta zabudowa za wałami stanowiła obecnie tylko centrum miasta, a żyć mogła tu nie więcej niż jedna dziesiąta populacji. Dziewięć dziesiątych bytowało zaś w hałaśliwym morzu otaczających wały chat, chałup, szałasów, bud, szop, namiotów i służących jako mieszkania wozów.

Za cicerone służył wiedźminowi i poecie krewniak bartnika, młody, cwany i arogancki, typowy egzemplarz miejskiego obijbruka, który w rynsztoku się rodził, w niejednym rynsztoku się kąpał i w niejednym pragnienie gasił. W miejskim zgiełku, tłoku, brudzie i smrodzie czuł się ów młodzian jak pstrąg w krystalicznej górskiej bystrzynie, a możliwość oprowadzenia kogoś po swym odrażającym mieście ewidentnie go radowała. Nie przejmując się faktem, że nikt o nic go nie pyta, ulicznik z zapałem udzielał wyjaśnień. Wyjaśnił, że Riedbrune stanowi ważny etap dla osadników nilfgaardzkich, wędrujących na północ po przyobiecane przez cesarza nadanie: cztery łany, czyli lekko licząc pięćset mórg. I do tego jeszcze dziesięcioletnią wolniznę podatkową. Riedbrune leży bowiem w wylocie przecinającej Góry Amell doliny Dol Newi, poprzez przełęcz Theodulę łączącej Stoki i Zarzecze z Mag Turga, Geso, Metinną i Maecht, krajami już od dawna podległymi nilfgaardzkiemu imperium. Miasto Riedbrune, wyjaśnił ulicznik, jest dla osadników ostatnim miejscem, w którym mogą jeszcze liczyć na coś więcej niż tylko na siebie, na swą babę i na to, co mają na wozach. Dlatego też większość osadników dość długo koczuje pod miastem, nabierając oddechu do ostatniego skoku nad Jarugę i za Jarugę. A sporo z nich, dodał ulicznik z dumą rynsztokowego patrioty, zostaje w mieście na stałe, bo miasto to ho-ho, kultura, nie jakieś wiejskie, cuchnące gnojem zadupie.

Miasto Riedbrune tęgo cuchnęło, gnojem również. Geralt był tu kiedyś, przed laty, ale nie poznawał. Za dużo się zmieniło. Dawniej nie widziało się tylu kawalerzystów w czarnych pancerzach i płaszczach, ze srebrnymi emblematami na naramiennikach. Dawniej nie rozbrzmiewała zewsząd nilfgaardzka mowa. Dawniej nie było tuż pod miastem kamieniołomu, w którym obdarci, brudni, wynędzniali i pokrwawieni ludzie łupali głazy na cios i tłuczeń, smagani batami przez czarno odzianych nadzorców.

Stacjonuje tu sporo nilfgaardzkiego wojska, wyjaśnił ulicznik, ale nie na stałe, tylko w czasie przerw w przemarszach i pościgach za partyzantami z organizacji "Wolne Stoki". Silną nilfgaardzka załogę przyślą tutaj, gdy stanie już wielka murowana twierdza w miejscu starego gródka. Twierdza z kamienia dobywanego w kamieniołomie. Ci, co łupią kamień, to jeńcy wojenni. Z Lyrii, z Aedirn, ostatnio z Sodden, Brugge, Angrenu. I z Temerii. Tu, w Riedbrune, trudzą się ze cztery setki jeńców. Dobrych pięć setek pracuje w rudokopach, minach i karierach w okolicy Belhaven, a ponad tysiąc buduje mosty i równa drogi na przełęczy Theodula.

Na rynku miasteczka również za czasów Geralta był szafot, ale znacznie skromniejszy. Nie było na nim tylu wywołujących paskudne skojarzenia urządzeń, a na szubienicach, palach, widłach i tykach nie wisiało tyle budzących obrzydzenie i woniejących zgnilizną dekoracji.

To pan Fulko Artevelde, niedawno mianowany przez władze wojskowe prefekt, wyjaśnił ulicznik, patrząc na szafot i zdobiące go fragmenty ludzkiej anatomii. To znowu pan Fulko dał kogoś katu. Żartów z panem Fulkiem nie ma, dodał. Srogi to pan.

Poszukiwacz diamentów, znajomek ulicznika, którego odnaleźli w gospodzie, nie zrobił na Geralcie dobrego wrażenia. Znajdował się bowiem w owym dygotliwie bladym, półtrzeźwym, półpijanym, półrealnym, bliskim sennej mary stanie, w który wprawia człeka picie przez kilka dni i nocy bez ustanku. W wiedźminie momentalnie upadło serce. Wyglądało, że sensacyjne wieści o druidach mogły mieć źródło w zwykłym delirium tremens.

Przepity poszukiwacz odpowiadał jednak na pytania przytomnie i z sensem. Zarzut Jaskra, że nie wygląda na poszukiwacza diamentów, odparł dowcipnie, mówiąc, że gdy choć jeden diament znajdzie, to będzie wyglądał. Miejsce bytowania druidów nad jeziorem Monduirn określił konkretnie i dokładnie, bez konfabułacyjnej malowniczości i dętej mitomańskiej maniery. Pozwolił sobie na pytanie, czegóż to interlokutorzy szukają u druidów, a potraktowany pogardliwym milczeniem ostrzegł, że wejście do druidzkich dąbrów to pewna śmierć, albowiem druidzi zwykli intruzów chwytać, wsadzać do kukły zwanej Wiklinową Babą i palić żywcem przy akompaniamencie modłów, śpiewów i inkantacji. Bezpodstawna plotka i głupi zabobon, jak wynikało, wędrowały razem z druidami, dzielnie dotrzymując kroku, nawet na pół stajania nie zostając w tyle.

Dalszą rozmowę przerwało dziewięciu uzbrojonych w gizarmy żołnierzy w czarnych uniformach, noszących na naramiennikach znak słońca.

— Wyście są — spytał dowodzący żołnierzami podoficer, uderzając się po łydce dębową pałką — Wiedźmin, zwany Geraltem?

— Tak — odpowiedział po chwili zastanowienia Geralt. - Myśmy są.

— Zechcecie tedy udać się z nami.

— Skąd pewność, że zechcę? Czy jestem aresztowany?

Żołnierz w zdającym się nie mieć końca milczeniu patrzył na niego, a patrzył dziwnie jakoś bez szacunku. Nie ulegało wątpliwości, że to jego ośmioosobowa eskorta daje mu czoło do takiego patrzenia.