— Aen hansę — wyjaśnił Cahir — to w naszym języku zbrojna drużyna, ale taka, którą łączą więzy przyjaźni…
— Kompania?
— O, właśnie. Słowo, jak widzę, weszło do tutejszego żargonu…
— Hanza jest hanza — przerwała Angouleme. - A po naszemu: hulajpartia albo hassa. O czym tu gadać? Ja ostrzegałam poważnie. Nie ma szans jeden przeciw całej hanzie. Na domiar złego nie znający ani Słowika, ani w ogóle nikogo w Belhaven i okolicy, ni wrogów, ni przyjaciół albo sprzymierzeńców. Nie znający dróg, które do miasta prowadzą, a prowadzą różne. Ja mówię tak: nie da sobie Wiedźmin sam rady. Nie wiem, jakie u was panują obyczaje, ale ja wiedźmina samego nie zostawię. On mnie, jak to powiedział wujcio Jaskier, ochoczo i niefrasobliwie przyjął do drużyny waszej, chociaż jestem kryminalistka… Bo wciąż jeszcze mi włosy kryminałem śmierdzą, umyć nie było jak… Wiedźmin, nie kto inny, mnie z tego kryminału wydobył na światło dzienne. Za co mu wdzięczna jestem. Dlatego ja jego samego nie zostawię. Poprowadzę go do Belhaven, na Słowika i na tego pólelfa. Razem z nim idę.
— Ja też — rzekł natychmiast Cahir.
— I ja takoż! - rzekła gwałtownie Milva. Jaskier przycisnął do piersi tubus z rękopisami, z którym ostatnio nie rozstawał się nawet na moment. Opuścił głowę. Widać było, że bije się z myślami. A myśli wygrywają.
— Nie medytuj, poeto — powiedział łagodnie Regis. - Przecież nie ma się czego wstydzić. Do uczestnictwa w krwawym boju na miecze i noże nadajesz się jeszcze mniej niż ja. Nie uczono nas kaleczenia bliźnich żelazem. Nadto… Ja nadto…
Podniósł na wiedźmina i Milvę błyszczące oczy.
— Jestem tchórzem — wyznał krótko. - Jeśli nie będę musiał, nie chcę już przeżyć tego, co wtedy na promie i moście. Nigdy. Dlatego proszę o wyłączenie mnie z grupy bojowej idącej do Belhaven.
— Z tego promu i mostu — odezwała się głucho Milva — wytaszczyłeś mnie na plecach, gdy mi słabość nogi odjęła. Byłby tam miast ciebie jaki tchórz, to by mię tamój ostawił i uciekł. Ale nie było tam nijakiego tchórza. Byłeś za to ty, Regis.
— Dobrze powiedziane, ciotka — rzekła z przekonaniem Angouleme. - Słabo się domyślam, w czym rzecz, ale dobrze powiedziane.
— Nie jestem ci ciotką żadną! - oczy Milvy błysnęły złowrogo. - Bacz, panna! Jeszcze raz mnie tak nazwiesz, obaczysz!
— Co zobaczę?
— Spokój! — szczeknął ostro Wiedźmin. - Dość tego, Angouleme! Was wszystkich też, widzę, trzeba przywołać do porządku. Skończył się czas wędrowania na oślep, ku widnokręgowi, bo a nuż coś tam jest, za widnokręgiem. Przyszedł czas działań konkretnych. Czas podrzynania gardeł. Bo nareszcie jest komu podrzynać. Ci, którzy dotychczas nie zrozumieli, niech pojmą — mamy wreszcie w zasięgu ręki konkretnego wroga. Półelfa, który chce naszej śmierci, jest więc agentem wrogich nam sił. Dzięki Angouleme jesteśmy uprzedzeni, a uprzedzony to uzbrojony, jak głosi przysłowie. Muszę dopaść tego półelfa i wydusić z niego, na czyj rozkaz działa. Czyś nareszcie zrozumiał, Jaskier?
— Zdaje się — rzekł spokojnie poeta — że rozumiem więcej i lepiej niż ty. Bez żadnego dopadania i wyduszania domyślam się, że ów tajemniczy półelf działa na rozkaz Dijkstry, którego na moich oczach okulawiłeś na Thanedd, gruchocząc mu staw w kostce. Dijkstra po relacji marszałka Vissegerda niewątpliwie ma nas za nilfgaardzkich szpiegów. A po naszej ucieczce z korpusu lyrijskich partyzantów królowa Meve niechybnie dopisała kilka punktów do listy naszych zbrodni…
— Błąd, Jaskier — wtrącił cicho Regis. - To nie Dijkstra. Ani Vissegerd. Ani Meve.
— Któż więc?
— Każdy sąd i wniosek byłby przedwczesny.
— Zgadza się — wycedził zimno Wiedźmin- Dlatego rzecz trzeba zbadać na miejscu. A wnioski wyciągnąć z autopsji.
— A ja — nie rezygnował Jaskier — nadal uważam, że to pomysł głupi i ryzykowny. Dobrze się stało, że zostaliśmy ostrzeżeni przed zasadzką, że wiemy o niej. Jeśli wiemy, omińmy ją szerokim łukiem. Niechaj ten elf czy półelf czeka na nas do woli, my zaś spieszmy swoją drogą…
— Nie — przerwał Wiedźmin. - Koniec dyskursów, moi drodzy. Koniec anarchii. Nadszedł czas, by nasza… hanza… miała wreszcie prowodyra.
Wszyscy, nie wyłączając Angouleme, patrzyli na niego w pełnym wyczekiwania milczeniu.
— Ja, Angouleme i Milva — powiedział — jedziemy do Belhaven. Cahir, Regis i Jaskier skręcają w dolinę Sansretour i jadą do Toussaint.
— Nie — powiedział szybko Jaskier, mocniej ściskając swój tubus. - Za nic. Ja nie mogę…
— Zamknij się. To nie jest dysputa. To był rozkaz herszta hanzy! Jedziecie do Toussaint, ty, Regis i Cahir. Tam czekacie na nas.
— Toussaint to dla mnie śmierć — oznajmił bez emfazy trubadur. - Gdy mnie rozpoznają w Beauclair, na zamku, to po mnie. Muszę wam wyjawić…
— Nie musisz — przerwał obcesowo Wiedźmin. - Za późno. Mogłeś się wycofać, nie chciałeś. Zostałeś w drużynie. Żeby ratować Ciri. Nie tak?
— Tak.
— Pojedziesz zatem z Regisem i Cahirem doliną Sansretour. Zaczekacie na nas w górach, na razie nie przekraczając granic Toussaint, Ale jeśli… Jeśli zajdzie konieczność, musicie przekroczyć granicę. Bo w Toussaint są podobno druidzi, ci z Caed Dhu, znajomi Regisa. Jeśli zajdzie konieczność, zdobędziecie od druidów informacje i ruszycie po Ciri… sami.
— Jak to: sami? Ty przewidujesz…
— Nie przewiduję, uwzględniam możliwość. Tak zwany wszelki wypadek. Ostateczność, jeśli wolisz. Może wszystko pójdzie dobrze i nie będziemy musieli pokazywać się w Toussaint. Ale w razie czego… Ważne jest to, że do Thussaint nie pójdzie za wami nilfgaardzki pościg.
— Ano, nie pójdzie — wtrąciła Angouleme. - Dziwne to, ale Nilfgaard szanuje rubieże Toussaint. Ja też się tam raz przed pościgiem ukryłam. Ale tamtejsi rycerze nie lepsi od Czarnych! Wytworni, grzeczni w mowie, ale szybcy do kopii i miecza. A granicę patrolują bez ustanku. Nazywają się: błędni. Pojedynczo jeżdżą, po dwóch albo trzech. I tępią hultajstwo. Znaczy się: nas. Wiedźminie, jedna rzecz w tych twoich planach jest do zmiany.
— Co?
— Jeśli mamy ruszyć ku Belhaven i zadrzeć ze Słowikiem, pojedziesz ze mną ty i pan Cahir. A z nimi niech jedzie ciotka.
— A to dlaczego? — Geralt gestem uspokoił Milvę.
— Do tej roboty trzeba chłopów. Czego się pieklisz, ciotka? Ja wiem, co gadam! Przyjdzie co do czego, trzeba będzie może bardziej postrachem działać, niźli samą siłą. A żaden z hanzy Słowika nie zlęknie się trójki, w której na jednego chłopa przypadają dwie baby.
— Pojedzie z nami Milva. - Geralt zacisnął palce na przedramieniu rozwścieczonej nie na żarty łuczniczki. - Milva, nie Cahir. Z Cahirem jechać nie chcę.
— A to czemu? — spytali prawie jednocześnie Angouleme i Cahir.
— Właśnie — powiedział wolno Regis. - Czemu?
— Bo nie mam do niego zaufania — oznajmił krótko Wiedźmin.
Milczenie, które zapadło, było nieprzyjemne, ciężkie, lepkie niemal. Od strony lasu, pod którym obozowała karawana kupiecka i grupa innych podróżnych, dobiegały podniesione głosy, okrzyki i śpiewy.
— Wyjaśnij — powiedzial wreszcie Cahir.
— Ktoś nas zdradził — rzeki sucho Wiedźmin. - Po rozmowie z prefektem i po rewelacjach Angouleme nie ma co do tego wątpliwości. A gdy się dobrze zastanowić, dochodzi się do wniosku, że zdrajca jest wśród nas. A do tego, by zgadnąć, kto nim jest, wcale nie trzeba się długo zastanawiać.
— Ty, jak mi się zdaje — zmarszczył brew Cahir — pozwoliłeś sobie zasugerować, że tym zdrajcą jestem ja?